Wiecie jak to jest realizować noworoczne postanowienia? A w ogóle pamiętacie co sobie postanawialiście? Ha! a Ja i pamiętam i realizuję. Przebiegnięcie trzech warszawskich biegów z kolekcji "zabiegaj o pamięć" jest moim postanowieniem, które realizuję. Drugi medal zdobyty razem z oficjalną życiówką na 10 km. Ale po kolei... Zatem...
XXIV Bieg Postania Warszawskiego postanowiłam zaatakować na dystansie 10 km - ambitnie, a co ;) to miał być mój "sprawdzian" przed półmaratonem. Dotarłam zatem na miejsce. Odnalazłam szatnię i się przebrałam - dobrym pomysłem było przebieranie się, podróż w butach biegowych z pewnością nie wpłynęłaby pozytywnie na stan moich stóp a tak podróż w sandałkach a bieganie w nikeach. Super! Powoli zaczęłam zmierzać do swojej strefy czasowej. Po drodze trochę truchtania, rozgrzeweczka: ramiona, bioderka, kolanka, kostki, truchtanie... Zbliżaliśmy się do linii startu a tu widzę biegacze z medalami na szyi... no doprawdy, jaki to nietakt, tak paradować z medalem gdy ja jeszcze nie wystartowałam ;) W końcu wystartowaliśmy.
Jeszcze dobrze nie zamknęłam pierwszego kilometra a tu w motocyklowej asyście pierwszy biegacz mnie minął. Wśród biegaczy rozległ się głuchy jęk a mnie ten pierwszy zawodnik dodał sił i tak już było przez całą trasę. Ci co startowali przede mną i potem mnie dublowali byli dla mnie motywacją i cały czas pokazywali mi energię i lekkość z jaką można a może nawet należy biegać.
Na trasie dużo kibiców - przynajmniej podczas pierwszego okrążenia. Momentami było naprawdę głośno, brawa bili głównie kibice, chociaż był wyjątek: dwóch brzuchatych i wąsatych panów w pomarańczowych garniturkach przyglądało się biegaczom, po czym jeden rzekł: "Ja to nawet lubię to bieganie... jak mogę tak stać i patrzeć" - pan otrzymał brawa od biegnących ;)
Na wysokości Starówki doping był duży, ludzie powstawali od kafejkowych stolików, bili brawa, wznosili okrzyki. Doping kibiców to jest to co daje moc! I w takim optymistycznym nastroju dotarłam do Karowej. Pomyślałam sobie "teraz można szybko w dół, uważaj na innych i wydłuż krok" Bardzo przyjemnie biegnie się w dół... no chyba, że nad głową przelatują samoloty a bliżej i dalej słychać odgłosy walki i nagle z nikąd pojawia się chmura dymu... Normalnie miałam ciarki... A potem już z rozbiegu prosto nad Wisłę iiii... kurtyna wodna :) jakie to było przyjemne... W tym miejscu do moich uszu doszedł motywujący okrzyk: "noga podaje, noga podaje!!!" Muszę przyznać, że nie wiem do kogo ten okrzyk był skierowany ale moje nogi go usłyszały.
Prosta Wybrzeżem... trochę zaczynało robić się nudno... kibiców jak na lekarstwo... Aż tu nagle pojawiają się fontanny i słychać muzykę, normalnie żałowałam, że muszę biec dalej bo miałam wielką chęć popatrzeć. Potem druga kurtyna wodna i pod górkę. Tak, było łatwiej niż na Agrykoli... przynajmniej na pierwszym okrążeniu ;) Na wysokości mety był wodopój i... zamieszanie z metą. Mimo, że trochę wcześniej stał pan z megafonem i głośno nadawał, że "na metę prawą stroną!!!" to trafiło się wielu biegaczy, którzy ominęli wejście w strefę mety i potem zawracali albo skakali przez barierki... Może należało by podawać do ogólnej informacji takie organizacyjne niuanse wcześniej, tak jak podawane są strefy czasowe startu... Już któryś raz spotykam się z sytuacją, że zawodnicy biegnący w biegach gdzie biegnie się ileś kółek przegapiają metę... Wbrew logice jest to, że wyprzedzamy lewą stroną a meta jest po prawej. Ale... może się czepiam.
Zatem kilka łyków wody i łykamy drugie okrążenie. Kibiców jest już zdecydowanie mniej. Na wysokości Starówki zrównuję się z jakąś dziewczyną, która wyraźnie opada z sił, staram się podzielić swoimi. Tu nachodzi mnie taka refleksja, że jestem w jakimś matrixie. Biegnę, miarowo moje stopy uderzają o nawierzchnię, słucham swojego oddechu, pacyfikuję krytyka, który próbuje wgramolić się na moje ramię i już mówi żeby dać spokój z tym bieganiem, jestem jakby w swoim świecie... Rozglądam się i widzę ulice Warszawy, witryny sklepowe, kawiarniane ogródki wypełnione ludźmi, rodzinę na rowerach, która przystanęła i na chwilę, dzwoniąc dzwonkami zawitała w moim świecie, ulicznego grajka z gitarą, grupki roześmianych ludzi i pary obejmujące się lub trzymające się za ręce... a ja biegnę, krok za krokiem, oddech za oddechem... i podoba mi się ten mój świat i dochodzę do wniosku, że jest pięknie!
Zatem kilka łyków wody i łykamy drugie okrążenie. Kibiców jest już zdecydowanie mniej. Na wysokości Starówki zrównuję się z jakąś dziewczyną, która wyraźnie opada z sił, staram się podzielić swoimi. Tu nachodzi mnie taka refleksja, że jestem w jakimś matrixie. Biegnę, miarowo moje stopy uderzają o nawierzchnię, słucham swojego oddechu, pacyfikuję krytyka, który próbuje wgramolić się na moje ramię i już mówi żeby dać spokój z tym bieganiem, jestem jakby w swoim świecie... Rozglądam się i widzę ulice Warszawy, witryny sklepowe, kawiarniane ogródki wypełnione ludźmi, rodzinę na rowerach, która przystanęła i na chwilę, dzwoniąc dzwonkami zawitała w moim świecie, ulicznego grajka z gitarą, grupki roześmianych ludzi i pary obejmujące się lub trzymające się za ręce... a ja biegnę, krok za krokiem, oddech za oddechem... i podoba mi się ten mój świat i dochodzę do wniosku, że jest pięknie!
Potem Karową w dół, wydaje mi się, że gnam jak szalona ale zapis na endomondo wyprowadził mnie później z błędu. Kurtyna wodna - tym razem to nie była mgiełka wodna, tylko strumień wody, który mnie potężnie zmoczył - zasadniczo nie robiło to różnicy gdyż i tak byłam morusieńka... I prosta nad Wisłą, tym razem bez pokazu fontann ale za to z ciekawostką przyrodniczą: dziewczę młode i chude, zbyt chude, w jeansowych szortach i tenisówkach biegło z numerem startowym... Ot, takie cuda...
I ostatnie pareset metrów, pod górę. Już nie miałam siły. Nawet nie patrzyłam na zegarek. Wiedziałam, że biegłam cały czas poniżej 7 min/km więc nie dziwiłam się, że już padam. Przede mną scena: dziewczyna ledwo biegnie a z pobocza wybiegają do niej jej znajomi i zaczynają "tańczyć" wokół niej, a to ją popchają a to pociągną za rękę a to pobiegną i poskaczą obok a to porobią fotki... Myślałam, że ich strzelę, tak mnie z rytmu wybili... W końcu ją wyprzedziłam i ktoś z kibiców krzyknął do mnie "dajesz dziewczyno, dajesz! to już tylko 150 metrów!" I na tych ostatnich metrach chyba nawet przyspieszyłam. Gdy wbiegałam w strefę mety usłyszałam jeszcze pana, który przez megafon przypominał wszystkim, że przekraczając metę należy się uśmiechać żeby ładne zdjęcia były. Osobiście jestem wdzięczna panu za to przypomnienie, bo zawsze o uśmiechu na mecie zapominam i wychodzę jak 3 minuty przed śmiercią.
Metę przekroczyłam z czasem 1:07:27. Medal zawisł na mojej szyi - kocham wolontariuszy, którzy wręczają medale :) Potem dostałam izotonik i kiść bananów, które do zjedzenia nadawały się dopiero w następnym tygodniu.
W domu byłam późno w nocy. Zrzuciłam tylko bieg z zegarka na edno i oczom nie mogłam uwierzyć 10 km w tempie 6:43 min/km... to nic dziwnego, że ostatnie metry były tak ciężkie.
Następnego dnia okazało się, że w zasadzie to nie pamiętam jak dotarłam do domu a należy zaznaczyć, że prowadziłam auto, ups... ;) taka impezka...