piątek, 25 października 2013

prawdziwych przyjaciół...

Zastanawiam się jak to jest.
Są takie dni, że pozytywna energia we mnie aż kipi. Mogę góry przenosić i wszystkie przeciwności przyjmuję na klatę. Uśmiech nie schodzi z moich oczu a ludzie na ulicy oglądają się za mną. Gdy przychodzę z pozytywną energią, euforią i radością, gdy daję uśmiech i słońce nawet w pochmurny dzień to inni biorą ile się da. Ja się chętnie dzielę, bo radość opiera się wszelkim prawom matematyki i im bardziej się ją dzieli tym bardziej ona się mnoży.
Jednak przychodzi trudniejszy czas. Czas, w którym moje życie lekko albo i bardzo szarzeje, gdy energia się wypala i każda aktywność wymaga ode mnie nadludzkiego wysiłku.
Przychodzę wtedy do tych samych osób i proszę o wsparcie. Nie jest łatwo prosić o pomoc ale wiem, że sama nie dam rady więc proszę by oddali mi choć odrobinę tego co dostali ode mnie... A oni...obracają wszystko w żart... zaczynają mówić o swoich problemach... nie słuchają mnie, nie chcą mnie słuchać...
Jest mi potwornie przykro. Czuję się okradziona, odrzucona i skrzywdzona... samotna...
Po tych osobach nie spodziewałabym się tego...
I sprawdza się staropolskie powiedzenie: "kto ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę"...

środa, 23 października 2013

kurczak w biegu

Po całym dniu pracy wchodzę do domu. Jest godzina 19. Pragnę usiąść i nic nie robić ale wiem, że jak nie pobiegam to będzie kiesko... Właściwie nie miałam dziś czasu się prawidłowo odżywiać, obiad zaplanowany jest na kolację więc jak się będzie biegło???...
Postanowiłam sobie, że od dziś moja trasa minimum to 6 km - trochę większe kółko po mieście.
Więc włączam piekarnik, przygotowuję udziki z kurczaka, ryż ugotuję gdy wrócę. Kurczak ląduje w piekarniku a ja za drzwiami. Żwawo zbiegam po schodach, włączam muzykę i endomondo i już truchtam... Jest przyjemnie... trochę wieje ale po chwili się rozgrzewam i wiatr czuję tylko na policzkach... Jest przyjemnie... Ja biegnę, muzyka gra...
Wracam do domu. Endo po raz kolejny zawisło i nie policzyło mi trasy - to do prawdy staje się już bardzo irytujące :/ Nastawiam ryż, rozkładam matę...
...i tak mija wieczór... lubię to...

poniedziałek, 21 października 2013

słabo... bieg charytatywny "Przegonić Raka"

Tak właśnie, kolejny bieg za mną... tym razem charytatywnie przeganiałam raka ...jedyne 5 km a jednak mnie pokonało... i zastanawiam się jak to jest, że czasem mam siłę i energię, że mogłabym latać i skakać i góry przenosić a jak przychodzi co do czego to jest wielka klapa. Nic wcześniej nie zwiastowało takiego kryzysu...
Biegło mi się strasznie ciężko. Nogi swoim ciężarem przykuwały mnie do ziemi i musiałam z nimi walczyć o każdy krok. Słońce jednak na przekór wszystkiemu zdecydowało się świecić więc ciekło ze mnie ciurkiem gdyż ubrałam się na pogodę "bez słońca" a nawet pochmurną. Rano było mi zdecydowanie zimno.
No i trasa... 5 km czyli... pięć jednokilometrowych okrążeń po parku. Kolejne wartościowe doświadczenie - bieganie w kółko to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Pierwszy i ostatni raz biegnę w kółko więcej niż dwa razy. Ja po prostu nie potrafię liczyć tych kółek, gubię się i w rezultacie zamiast skupić się na drodze, na biegu i oddychaniu ja zachodzę w głowę czy to było trzy czy cztery... Do dwóch zliczę, więcej zdecydowanie NIE!
A maksimum frustracji przeżyłam, gdy przy początku trzeciego (a może drugiego) okrążenia usłyszałam okrzyk konferansjera, że "właśnie mamy zwycięzcę biegu!!!" - frustracja mega! Wtedy powiedziałam sobie "nigdy więcej w życiu!" Jednym słowem porażka.
Uspokajało mnie tylko to, że bieg był charytatywny i w szczytnym celu więc czas i zwycięstwo nie były najistotniejsze, nie mniej jednak niestety nie zaliczę tego do przeżyć przyjemnych i ekscytujących.
Bieg skończyłam ze względu na czas na zegarze. Stwierdziłam, że ilość minut odpowiada planowanemu dystansowi i mimo braku pewności co do ilości okrążeń uznałam, że czas udać się po medal, herbatę i rogaliki, które dla mnie były najmilszym akcentem imprezy.

czwartek, 17 października 2013

klęska urodzaju

No i jak to się dzieje, że jak coś to wszystko na raz a jak nic to cisza i święty spokój i pies z kulawą nogą się człowiekiem nie zainteresuje...
Tak to właśnie się zdarzyło. Cała szczęśliwa po wizycie u Pana Doktora Ortopedy i niespodziewanie szybkim terminie rehabilitacji nie przypuszczałam nawet w najśmielszych marzeniach, że te dwa tygodnie skumulują WSZYSTKO.
Więc wstaję o piątej (!!!) rano. Widno robi się ok 6:45 - porażka. Pierwszego dnia byłam tak zestresowana, żeby nie zaspać, że nie spałam od godz. 4:20 - jestem psychiczna. Po rehabilitacji gnam szybko do pracy. A po pracy na zajęcia dodatkowe.
Poza tym westchnęłam sobie głęboko, że trochę mało mam lekcji (więc i kaska mniejsza) no i dwóch uczniów dodatkowych spadło mi z nieba. Jeden ze szczególnie wielkim hukiem i rozmachem. Mianowicie rzeczony uczeń zainteresowany był kilkoma lekcjami bo za dwa tygodnie wyjeżdża do Niemiec a niemieckiego nigdy się nie uczył (!!!) Sobie myślę: "Co za gość, albo jakiś popapraniec nienormalny albo normalny wariat". Okazał się być wulkanem szaleństwa i pozytywnej energii. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak szybko i sprawnie wiedzę przyswajał... Pozostaję w szoku... Nie mniej prawie co drugi dzień mam dodatkową lekcję :)
Poza tym obowiązkowe bieganie trzy razy w tygodniu i raz w tygodniu ćwiczenia.
Wychodzę więc z domu o godz. 6 a wracam najwcześniej o godz. 20.
No i jak na prawdziwą kobietę przystało - dostałam okres... niech ktoś mnie dobije...

środa, 9 października 2013

bieganie i badania lekarskie

No to chwila w temacie biegania i badań lekarskich:
Biegam od maja. W sierpniu odnowiła mi się niedyspozycja kolana na tyle duża, że udałam się do lekarza pierwszego kontaktu po skierowanie do ortopedy, które lekarka wypisała bardzo niechętnie okraszając ironicznym "to proszę nie biegać". Dziś poprosiłabym także o skierowanie na podstawowe badania, bo dawno ich już nie robiłam ale lekarz sam z siebie, po usłyszeniu mojej historii nie pomyślał, że należałoby mnie przebadać.
Myślę, że dopóki skierowania na badania będą reglamentowane i określane w limitach przez NFZ to zdarzenia takie jak te podczas niedzielnego biegu w Warszawie będą się zdarzać bo jeśli mam walczyć z lekarzem i przychodnią zdrowia to wolę założyć buty i pobiec.

piątek, 4 października 2013

dzień jak każdy inny

Cały dzień w pracy... 8 godzin za biurkiem, dwie trudne rozmowy... kilkanaście telefonów. Po pracy studia... jak już zaczęłam to warto do książek zajrzeć częściej niż raz na dwa tygodnie tak jak są zjazdy... więc dwie godziny w bibliotece, ręka boli od notowania... wracam do domu. Szczęśliwie na peron przybywam razem z pociągiem, przynajmniej nie muszę czekać... Padam. Nic już mi się nie chce. A z tyłu głowy skrzat-biegacz podpowiada, że dziś czwartek - dzień na bieganie idealny. W domu czeka mnie jeszcze ogarnięcie kuchni i gotowanie (coś jeść trzeba, same kanapki są zabójcze). Wchodzę do domu. Perspektywa porządków w kuchni odstrasza... Gotowanie dla samej siebie to żadna przyjemność chociaż gotować lubię... Samotność dokucza coraz bardziej... Kręcę się po mieszkaniu. Włączam telewizor, przerzucam kanały, nic ciekawego, wyłączam... Z suszarki zdejmuję koszulkę i spodnie dresowe, zakładam, zastanawiam się czy nie będzie mi zimno... I już wiem, że jeśli jeszcze 10 sekund będę myślała to nigdzie nie wyjdę. Zakładam więc pierwszą z brzegu bluzę, apaszkę, buty i wychodzę... plan to 7 km... Brrr zimno!!! Truchtam od samej klatki... spokojnie i bez pośpiechu, przecież nigdzie mi się nie spieszy a zimno powoduje dodatkowe spowolnienie... Ostatecznie biegnę 5 km... wracam do domu... rozciąganie, prysznic... Z gotowania nici... trudno, poczeka do jutra...
Gdy mi się nie chce wyłączam myślenie i robię to co mam do zrobienia - dziś było bieganie, jutro będzie gotowanie, po jutrze pobudka o ósmej rano i biblioteka... nie myśleć, nie czuć, po prostu działać... działać bez przeżywania... bo to wszystko jest za trudne...
A teraz idę spać. Dobranoc.