środa, 31 lipca 2013

cud w polewie malinowej

Wierzę w cuda. Ale od dziś zacznę się zastanawiać czy słowo "wierzę" jest tym stosownym określeniem...

Znacie ten moment, gdy w przymierzalni sklepowej wciągacie na siebie kolejny ciuch z nadzieję, że będzie on tym jedynym i właściwym... naciągacie go, przy maksymalnym wdechu i wciągniętym brzuchu i cudem udaje się go dopiąć. Potem następuje ostrożny wydech i wdech... a następnie ma miejsce rozbudowany dialog wewnętrzny oparty na obrazie widocznym w lustrzanym odbiciu: "Ok, nic nie pękło... Ale te/ta/to spódnica/spodnie/bluzka/sweter jest/są piękne... no dobrze, może trochę za ciasne, ale (tu następuje punkt kulminacyjny!!!) NA PEWNO SCHUDNĘ." Znacie to??? Mnie też to wielokrotnie spotykało. Oczywiście potem ciuch leżał w szafie, nawet i latami, aż w końcu lądował w darach dla powodzian. Uczucie porażki i narastającej frustracji było nie do opisania.

W ten oto sposób w ubiegłym roku nabyłam spódnicę. Superową spódnicę, kolor - rewelacja, krój - idealny do mojej figury, bezdyskusyjną zaletą było także to, że spódnicy się nie prasuje :). Tylko... (w takich przypadkach "tylko" i "ale" można stosować zamiennie) więc: Tylko była troszkę za ciasna w pasie co skutkowało ograniczoną możliwością głębokiego oddychania oraz ściąganiem się spódnicy do góry, to ostatnie jednak nie stanowiło większego problemu gdyż długość spódnicy nie była zagrożeniem w tym temacie. Nie mniej, komfort noszenia pięknego ciuszka raczej mierny.
Dziś postanowiłam ową spódnicę przewietrzyć. Nieśmiało wyciągnęłam ją z szafy. Naciągnęłam na siebie i... zapięłam suwak! Tak po prostu! Bez wdechów, wydechów, wciągania brzucha i innych akrobacji... Bilans -5 kg daje się już namacalnie zauważać :) Normalnie cud w polewie malinowej :D

poniedziałek, 29 lipca 2013

regeneracja

Dzisiaj - leniwa niedziela... regeneracja po bardzo aktywnym tygodniu: w sumie w nogach mam ponad 40 km: prawie 28 km rowerowo i prawie 13 km w biegu, poza tym naprawdę przyzwoite czasy jak na mój staż biegowy. Czuję zmęczenie i czuję potrzebę krótkiego odpoczynku dla moich nóg.... i tylko dziwny jest ten wewnętrzny niepokój, że dziś nie jeżdżę, nie biegam... uzależnienie normalnie ;)
Ale nie marnuję czasu. Zgodnie z postawionymi celami tj poprawa czasu na piątkę, opracowałam (oczywiście na podstawie internetowych ściąg, podpowiedzi i dobrych rad) plan treningowy. W swych rozważaniach doszłam jednak do wniosku, że określenie daty weryfikacji podjętych działań jest konieczne więc niniejszym zarejestrowałam się na "bieg na piątkę" przy maratonie warszawskim, dokonałam opłaty i nawet otrzymałam numer startowy 20391 :D (numer bardzo mój: nieparzysty, podzielny przez trzy i w większości składający się z liczb pierwszych). Tak więc godzina zero wybije 29 września o 9:30.

niedziela, 28 lipca 2013

pobiegłam i dobiegłam :)

Tak więc stało się. Pobiegłam w zorganizowanym biegu na 5 km. Cel główny: dobiec o własnych siłach do mety. Cel poboczy: może uda się w czasie w okolicach 35 minut. Oba cele zrealizowane, :) chociaż łatwo nie było.
Biegłam, sapałam, przyznaję się - trochę maszerowałam, potem znowu biegłam... i tak dwa kółeczka i pół. Finisz wcale nie był łatwy. Wyobrażałam sobie, że na ostatniej prostej to po prostu pobiegnę szybciej i już, załatwione. Jednak załatwiona to byłam ja, już bez sił... w zasadzie biegłam odliczając kolejne drzewa. Zaczęłam nawet rozważać możliwość zboczenia z trasy w celu zalegnięcia na zielono-żółtym trawniku... ale tam przede mną wszyscy na mnie patrzą i czekają... no z tą zieloną trawką to byłby obciach. ...więc biegnę dalej ale jakby w miejscu... Widoczna na horyzoncie meta zaczęła się oddalać, wydawała się tak daleka i nieosiągalna, że już miałam usiąść i rzewnie zapłakać... Ale w tym momencie usłyszałam brawa a jakiś uczynny człowiek przez megafon krzyknął: "To już nie daleko, dasz radę!" No i nie miałam wyjścia musiałam dać radę i dałam :)
Meta jest orgiastyczna. Wszyscy czekali na mnie (i nawet jeśli czekali bardziej na końcowe wspólne foto niż na mnie to ja będę się trzymała swojej wersji ;)) i mnie dopingowali na tej ostatniej prostej, tylko dzięki tej energii przekroczyłam metę. Cieszę się tym bardziej, że ostatnie dwa tygodnie były dla mnie jakieś takie leniwe i pozbawione energii, może to po prostu taki urlopowy klimat...

W rankingu oficjalnym oczywiście byłam ostatnia. Jednak w moim osobistym zestawieniu zajęłam pierwsze miejsce, pobiłam wszystkie swoje rekordy życiowe... teraz mogę ścigać się sama ze sobą ;)

 Oficjalna lista zwycięzców została upubliczniona. Ja jestem zwycięzcą nr 69. Swoją drogą ciekawa liczba... może to jakaś wróżba na rychłe zagospodarowanie wolnych przestrzeni emocjonalnych i nie tylko... ;) Oficjalny czas mojego zwycięstwa to 35m 24s - z posiadanych przeze mnie informacji wynika, że jest to mój rekord życiowy.
Po tym paśmie sukcesów wyznaczyłam sobie nowe cele treningowe: biec cały czas oraz zrobić 5 km w czasie poniżej 35 minut. Termin realizacji celów nie jest ściśle określony, jednak przyjemność jaką daje mi bieganie jest gwarantem osiągnięcia założonych celów bez zbędnej zwłoki. Moja motywacja urosła. Jutro odpoczywam. Biegam w poniedziałek. Plan jest :)

piątek, 26 lipca 2013

olaboga! nie mam czasu!

Czas... nie mam czasu... jakiś czas temu... za jakiś czas... Czas płynie, przemija... Miniony czas, miniona minuta czy sekunda już nie wróci, przemija bezpowrotnie i staje się przeszłością nieodwracalną.

Gdy moja matka-rodzicielka usłyszała mój pomysł na zagospodarowanie czasu na najbliższy rok to, złapawszy się za głowę, ze zgrozą krzyknęła: "Dziecko! Ty znowu na nic czasu nie będziesz miała!" A ja się pytam: A na co takiego potrzebuję ten czas? Czyż nie na to, właśnie co sobie zaplanowałam? Co daje mi satysfakcję, sprawia przyjemność, pozytywnie wpływa na poczucie własnej wartości i w ogóle na dobre czucie się we własnej skórze? Oczywiście lwią część doby przeznaczam na to co "muszę" (muszę czy nie-muszę to temat na inny post) czyli na pracę zawodową, dojazd i powrót. Ale popołudnia, wieczory, weekendy... masa "wolnego" czasu. Któregoś dnia policzyłam godziny i z tej matematyki wyszło mi, że popołudnie i wieczór (od powrotu z pracy do kładzenia się spać) to ok. 6 godzin. Poszłam krok dalej i zadałam sobie kolejne pytanie: co ja dziś przez te sześć godzin zrobiłam? - "...i zapada takie niezręczne milczenie..." Muszę przyznać, że się na siebie wściekłam. Jak ja mogę mówić, że na nic nie mam czasu?
Teraz liczę czas. Czynności, których nie lubię przeliczam na minuty i tym sposobem wychodzi mi, że odkurzanie i mycie podłóg to maksymalnie 20 min. a poskładanie prania i schowanie do szafy to tylko 10 min. Potem skupiam się na korzyściach, które, w stosunku do włożonego wysiłku, są dla mnie znaczące (lubię, gdy mam czysto w domu i nie znoszę sterty prania do prasowania przekładanego z fotela na fotel).
Gdy idę biegać, to wiem, że za godzinę będę z powrotem w domu, zmęczona ale szczęśliwa, naćpana endorfinami, patrząca na świat przez różowe okulary... A jak nie pójdę biegać to ta godzina już nigdy nie wróci a ja przesiedzę ten czas przed telewizorem, oglądając po raz setny powtórkę serialu kryminalnego... a potem nie będę mogła usnąć, bo będę znowu na siebie zła a przecież nie chcę się na siebie złościć.

Więc, czas... mam go na to czego potrzebuję i wykorzystuję go co do sekundy, tak aby mi samej było ze mną dobrze :)

____________
Sponsorem dzisiejszego odcina był artykuł na stronie treningbiegacza.pl - link poniżej, polecam lekturę:
https://treningbiegacza.pl/artykuly/motywujace/item/561-jak-ty-to-robisz-ze-znajdujesz-czas-na-bieganie-dodatkowa-godzine-mam-zawsze-w-kieszeni

czwartek, 25 lipca 2013

dla siebie samej

Na bieganie czekam z niecierpliwością i obłędem w oczach, bo ono daje mi wolność, tam mnie nikt źle nie traktuje, nikt mnie nie odrzuca i nie ocenia, nie mówi do mnie „wydaje ci się", „wymyślasz” „wyolbrzymiasz, zdawało ci się”… gdy zakładam buty do biegania wkraczam w inny świat… świat wolności, głębokiego oddechu i szalonych kolorów, świat, w którym jestem sama dla siebie, w którym ja jestem najważniejsza… chociaż przez ten krótki moment jestem JA dla SIEBIE… biegnę i sama do siebie się śmieję… dobiegam do swojej granicy, tracę siły, opieram się o tą granicę i przesuwam ją o jeden metr, drugi metr i jeszcze kolejne... Wkroczyłam na nową drogę, drogę pokonywania siebie samej dla siebie samej… Bieganie nie ma nic wspólnego z moim poprzednim życiem, jest czymś nowym, świeżym, dającym nadzieję, że już zawsze będzie dobrze, bo zawsze mogę założyć buty do biegania i ruszyć przed siebie...

Z tygodnia na tydzień biegam szybciej, sprawniej, lżej, poprawiam swoje czasy. Niedługo przekroczę granicę dźwięku, bo granica wdzięku już dawno została przeze mnie przekroczona. ;)

wtorek, 23 lipca 2013

rowerowo :)

Rower odkurzony :) i już przejechany :) ponad 13 km zrobione, jezioro na Torfach odwiedzone, a tam kaczki i łabędź pozdrowieni. Poza tym dzielnie walczyłam z rzucającymi się na moje łydki komarami, co prawda bez większego sukcesu ale aktywność dodatkową miałam zapewnioną.

...a pamiętam pierwszą przejażdżkę w zeszłym roku... o matko! po 4 km myślałam, że umrę, brakowało mi wszystkiego: tchu, powietrza, sił, wody... i tylko zmęczenie było obecnie w nadmiarze a strużka potu spływająca po moich placach wzdłuż kręgosłupa przyprawiała mnie o dreszcze (bynajmniej nie rozkoszy)... W tym roku, po siłowni, pływaniu i w końcu bieganiu, ot tak cyknęłam 13 km i nawet tego nie poczułam. :) Następna trasa będzie 20-kilometrowa ...może nad Świdrem... muszę posiedzieć nad mapą... :)

matka wspierająca

Zdarzyło się tak na drodze mojego biegowego rozwoju, że pewnego dnia udało mi się przeciec 6 km bez postoju ani marszu. Sukces to ogromny był dla mnie więc radość i duma wielka. Piszę więc wieczorem sms-a do mojej mamy co by ją tą radosną nowiną uraczyć. Odpowiedź mojej rodzicielki była zaskakująca, cytuję: "O ho ho". Normalnie +1000 do motywacji ;) nic dodać, nic ująć...

poniedziałek, 22 lipca 2013

rekordy świata

Nawet nie przypuszczałam, że bicie rekordów jest takie fajne. Chociaż powszechnie wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Tak więc rozochociłam się na kolejne rekordy, na poprawianie czasów, techniki, sprawności, na nowe dyscypliny i doświadczenia... Tym sposobem odkurzyłam po zimowym zastoju rower. Koła są już napompowane więc jutro uskutecznię wycieczkę rowerową :) już nie mogę się doczekać.

Poza tym okazało się, że pojawiły mi się na nogach mięśnie, o których istnieniu dotychczas nie miałam pojęcia. Dlatego uważam za koniecznie uzupełnienie wiedzy w dziedzinie anatomii ze szczególnym naciskiem na budowę i działanie układu mięśniowego. Podręczniki mam już zaklepane... ...będę się uczyć anatomii! - chyba nie należę do osób normalnych...
Jakby tego było mało, zrodził się w mojej głowie pomysł, że w zimę będę jeździć na nartach. Nigdy nie jeździłam na nartach więc nie mam bladego pojęcia o co w tym chodzi. Jednak po obejrzeniu kilku filmików instruktażowych na yuotube bezsprzecznym pozostaje fakt, że popracować muszę nad ogólną sprawnością, kondycją i wytrzymałością i czym tam jeszcze, co by się na tych nartach nie rozjechać. Jestem przekonana, że moje nogi są jeszcze za słabe, nie wspominając o rękach... Tak więc rozglądam się za jakimiś sensownymi ćwiczeniami i mam jakieś takie przeczucie, że skończy się na pilatesie raz w tygodniu :) - oczywiście nie kosztem biegania:) więc cztery wieczory w tygodniu mam zagospodarowane.

Reasumując: zamierzone cele są osiągane, nowe cele są wyznaczane, droga do osiągnięcie celu się kształtuje - wzorowy proces dydaktyczny ;)

sobota, 20 lipca 2013

jak to blondynka na zakupy pojechała...

Kto powiedział, że kobiety lubią zakupy??? No, chyba, że takie kobiety bez krągłości i w rozmiarze 36, max 38 - ja się do nich nie zaliczam bo kształty swoje mam a i do wspomnianych rozmiarów mi daleko. Tak więc zakupy to istna droga przez mękę, nieustanna walka z frustracją i zniechęceniem. Nie inaczej jest z butami. W tym roku modne są sandałki zapinane wokół kostki. Model taki powoduje u mnie gotowanie się stopy i to bez względu na to, że reszta buta to same sandałkowe sznureczki.

Tak więc udałam się na zakupy obuwnicze. A ściślej mówiąc, moim celem były buty do biegania. Cały tydzień nastrajałam się żeby wytrwać na zakupowym szlaku i nie dać się zniechęcić przez brakujący rozmiar, kolor, fason czy cenę. Bez wcześniejszego nastrojenia się, każdy z tych czynników mógłby bardzo łatwo spowodować opuszczenie przeze mnie sklepu w trybie pilnym, w popłochu i ze łzami w oczach.
Już w drodze na przystanek komunikacji miejskiej, na poprawę nastroju, kupiłam sobie loda. Niestety nie było moich ulubionych waniliowych więc musiałam się zadowolić czekoladowym. Pomyślałam, że nie wezmę algidy na patyku bo na pewno czekolada kapnie mi na bluzkę i o zakupach w dobrym nastroju mogę zapomnieć. Wybór padł więc na czekoladowy rożek. Tak, rożek z pewnością będzie bezpieczniejszy... Ha, ha, ha (szyderczy śmiech), oczywiście upaprałam sobie bluzkę. Brązowo-brunatna plama zagościła na wysokości pępka i śmiała się do mnie prowokująco i czekała aż moje pozytywne nastawienie wyparuje. Ale nic z tego! Byłam dzielna. A nie przewidując powrotu do domu w celu zmiany garderoby, postanowiłam rozszerzyć zakres odwiedzonych sklepów o taki gdzie mogłabym nabyć czystą bluzkę. Tym sposobem do zakupów obuwniczych doszły zakupy odzieżowe. Przy piątej mierzonej bluzce zrobiło się niebezpiecznie... ale się nie dałam :) i ostatecznie kupiłam bluzkę numer osiem ;) (z czarno-różową czaszką - normalnie czad!). Następnie, odziana w nowy nabytek, w mimo wszystko dobrym nastroju, udałam się realizować cel główny swojej wyprawy.
Pan w sklepie z-butami-do-biegania okazał się bardzo pomocy i cierpliwy. Pomierzyłam, pomarudziłam, pobiegałam i nabyłam :) piękne, czarno-pistacjowe (tak, wiem pistacja to nie kolor) obuwie firmy asics z żelową amortyzacją, wkładkami o właściwościach bakteriobójczych i sama nie wiem czym tam jeszcze. A teraz siedzę i zastanawiam się czy nie są za duże ;)

piątek, 19 lipca 2013

moje słuchanie

Biegnę. Dziś oczy nie rejestrują obrazów z otoczenia, muzyka ze słuchawek wskakuje prosto do mojego mózgu pomijając ucho. Noga za nogą, krok za krokiem, oddech za oddechem… biegnę… Czuję jakbym miała zamknięte oczy… słucham swojego ciała… W głowie pojawia się kolejny utwór z odtwarzacza… myśli kierują się w stronę karku, barków i rąk… braki luźne, bez napięcia, kark tak często spinający się gdy jest zimno teraz jest rozluźniony i pozwala rękom lekko pracować… na przemian, w przód i w tył, w przód i w tył… utrzymaj rytm, nie za szybko, nie za szeroko… raz, dwa, raz, dwa…

Biegnę… stopy stawiają kolejne kroki… Czy jest wam wygodnie, moje stopy? Buty kupione na początkujące ćwiczenia w siłowni okazują się niewystarczające. Po dwóch miesiącach biegania moje stopy chcą czegoś więcej… podświadomie wiedzą, że może im być lepiej, wygodniej… ale nie narzekają, stawiają kolejne kroki, ze skupieniem, nie na piętę… krok za krokiem… utrzymaj tempo, nie za szybko, spokojnie, nie nerwowo… raz, dwa, raz, dwa…

Biegnę… o biedne moje kolana, co mi powiecie? Wiem, że bieganie nie jest waszym ulubionym zajęciem… Prawe kolano czasem daje mi poczuć dyskomfort… po biegu obserwuję je czy nie jest spuchnięte. Suplement diety z glukozaminą jest już w użyciu. Poza tym robię dodatkowe ćwiczenia na mięśnie nóg tak by ustabilizować staw kolanowy. Wytrwajcie moje kolana… kilogramy, które wam tak ciążą już spadają, damy radę…

Biegnę… mięśnie nóg pracują, czuję jak napinają się łydki, uda, pośladki… przy każdym kroku, wykonują ten sam ruch… dziwi mnie, że nie mam zakwasów.

Wsłuchuję się w swój oddech… dotykam każdy pęcherzyk w płucach, klatka piersiowa unosi się i opada… wdech to dwa kroki… a może trzy… wydech kolejne dwa lub trzy kroki…synchronizacja. Teraz moje nogi i płuca muszą wsłuchać się w siebie… Co jakiś czas biorę głęboki wdech, takie westchnienie pełną piersią…jest lepiej… wdech – dwa kroki, wydech – dwa kroki… spokojnie, bez wysiłku, tak po prostu… wdech, wydech… biegnę…

W pewnym momencie czuję, że zwalniam, nogi ledwo odrywają się od podłoża, brak sił… ale przecież dalej biegnę… gdzie znajduje się ten brak sił? W nogach, w stawach, w mięśniach, w płucach czy może w głowie??? Zaczynam go szukać i biegnę dalej. Dopóki nie ustalę miejsca jego pobytu to się nie zatrzymam. Nogi. Przecież dalej pracują, krok za krokiem. Klatka piersiowa nadal unosi się przy każdym wdechu… nie zatrzymuję się…

Tak docieram do świateł gdzie kończę bieg, jeszcze tylko wdrapać się na drugie piętro i zaczynamy ćwiczenia, potem prysznic... – relaks. :)

czwartek, 18 lipca 2013

"a właśnie, że nie!"

Otwieram oczy i już wiem, że to będzie trudny dzień. Ciężkie nogi (tak jak w reklamach „nogi ciężkie jak z ołowiu…”), głowa nie chce się oderwać od poduszki a powieki przegrywają walkę z grawitacją by w końcu zostawić małą szparkę, przez którą widać odrobinę światła… Mimo to wstaję – dobrze, że wstając z łóżka nogi spuszczamy w dół, bo gdyby świat był tak urządzony, że przy wstawaniu trzeba by nogi do góry zakładać to z pewnością takie dni spędzałabym w łóżku.
Wstaję więc i włączam tryb „a właśnie, że nie!”. Jest to tryb funkcjonowania jaki stosuję aby okiełznać negatywne emocje przy użyciu rozumu. Polega on na tym, że jeśli emocje mówią: „nie chce mi się” to rozum mówi: „nie musi ci się chcieć, po prostu to zrób, to nic trudnego, zajmie ci to 3 sekundy”… i po prostu robię to. Albo gdy emocje mówią: „ale jest beznadziejnie, nikt mnie nie lubi, nic nie ma sensu, nie warto się starać” to rozum odpowiada: „nie przejmuj się, to tylko ZNP, za dwa dni przejdzie a dziś załóż czarną skórzaną spódnicę (zawsze w niej dobrze się czujesz i świetnie wyglądasz), do tego błękitną bluzkę, duże kolczyki z turkusu i buty na obcasie, zły nastój nie będzie rządził, nie pozwolimy mu na to”. Gdy emocje rzucają cień, rozum podsuwa kolory i kieruje twarz w stronę słońca...
Tak oto toczy się moja wewnętrzna walka i zaczynam kolejny dzień… dobrze, że świeci słońce :)

środa, 17 lipca 2013

wtorek... środa... czwartek...???

Tytułem wstępu i zakotwiczenia czytelnika w kontekście: biegam trzy razy w tygodniu we: wtorki, czwartki i jeden dzień w weekend.
Dziś biegnę i myślę: dlaczego biegnę dziś? przecież dziś jest środa... nieee, no przecież dziś czwartek... nieee, czwartek dziś być nie może,bo na czwartek mam buty u szewca do odbioru a oddałam dziś więc nie czwartek... no to dziś musi być wtorek, tak wtorek.
Gdy nabrałam pewności, że dzień jest tym właściwym na bieganie to jakoś tak raźniej mi się zrobiło :) i przebiegłam 5 km w 38:47 min, ustanowiwszy tym samym swój pierwszy życiowy rekord na tym dystansie :)

piątek, 12 lipca 2013

z drugiej strony lustra...

A dzisiaj spojrzenie z drugiej strony lustra.
Po tygodniach euforii i uniesień nadszedł czas na spadek kondycji psycho-fizycznej Świat nie wiruje już milionem barw i euforycznych doznań, to co wydawało się być blisko i na wyciągnięcie ręki oddala się niespodziewanie szybko i szarzeje w oddali. Im byłeś wyżej, tym dłużej i niżej spadasz… przecież o tym wiem, znam tą zasadę, a mimo to jestem zaskoczona i zniechęcona… zniechęcona chyba do wszystkiego. No i oczywiście jak to w takim klimacie bywa wszystko się sprzysięgło przeciwko mnie.
Wczoraj przygotowałam sobie ubranie na dziś. Obiecuję już tego nigdy nie robić. Ile razy tak zrobię to pogoda się psuje i rano muszę zmieniać plany modowe a przy okazji wszyscy ludzie w najbliższej okolicy cierpią z powodu brzydkiej aury, więc: nigdy więcej! Przyrzekam!
Z mojej gorszej kondycji oczywiście korzysta technika… W jednym z marysińskich bloków winda odmówiła współpracy i musiałam drałować po schodach na 10 piętro (słownie: dziesiąte!!!). Dobrze, że mam już trochę kondycji to dałam radę i nawet się za bardzo nie zasapałam
Tak ogólnie, nic mi się nie chce, niemoc mnie jakaś ogarnia i o zgrozo (!) nawet bieganie dziś mnie nie zachęca, szczególnie po wtorku, gdy było mi bardzo ciężko. Ale uprane buty do biegania wyschły więc nie mam wymówki
A wisienką na torcie była moja wizyta w napotkanym firmowym sklepie z obuwiem sportowym. Weszłam doń celu rozeznania się w ofercie obuwia stosownego do biegania. Pytam więc o buty z dużą amortyzacją, dla początkującego biegacza… Odpowiedź pani-sprzedawczyni mnie powaliła: „No, właściwe to one wszystkie są porównywalne…” Pytam więc o ceny. Odpowiedź „od 150 zł do 390 zł” – ok. tak się spodziewałam. Wywiązał się dialog, z którego jedyną konstruktywną informacją było to, że skarpetki też mogę kupić w tym sklepie. Ale jaka jest różnica między butami za 150 a tymi za 390 do teraz nie wiem… Boszsz, doprawdy nie mam pojęcia, jak ja te właściwe dla siebie buty wybiorę jeśli wszyscy sprzedawcy są tak kompetentni… chyba po kolorze… ale na pewno poczekam do przyszłego tygodnia, porozglądam się trochę, może więcej optymizmu złapię… Poza tym od poniedziałku mam urlop więc z pewnością będzie łatwiej bo i wyspać się można i bez pośpiechu po sklepach połazić…
Pozostaje nadzieja na lepsze jutro…idę biegać…

Refleksja z mojego dzisiejszego biegania:
"Raz przekroczona granica, przekroczoną pozostaje na zawsze..."

wtorek, 9 lipca 2013

naćpana bieganiem

A dziś trochę na poważnie ale z uśmiechem na fali wczorajszych endorfin.
Po dwóch miesiącach biegania robię sobie mały bilans i zastanawiam się co ja z tego mam (oprócz rozwalających się butów, zajętych wieczorów, przepoconych koszulek i biustonoszy oraz częstszego prania) i oto do jakich wniosków dochodzę:
- schudłam 4 kg a wyglądam jakbym zrzuciła z 8 kg - cel jest realizowany i widać efekty znajomi są pod wrażeniem a ja mieszczę się w spodnie, o których w kwietniu mogłam tylko pomarzyć, złożyć w kosteczkę i schować do szafy…
- poprawiło mi się zdrowie (ciśnienie krwi, praca układu pokarmowego, radzenie sobie ze stresem – stres zażerałam, przysysałam się wieczorem do lodówki i jadłam co popadnie, teraz nie mam takiej potrzeby, stresy gubię po drodze gdy biegnę)
- nie opuściłam ani jednego dnia przeznaczonego na bieganie, jestem z siebie dumna, mogę, potrafię, daję radę
- spotykam się z ogólnym uznaniem i podziwem co nie ukrywam bardzo dobrze robi mi na samoocenę i poczucie własnej wartości
- odkrywam znaczenie słowa „pasja”… poznaję ludzi, którzy żyją pasją i czerpię od nich energię, powalam by mnie inspirowali i motywowali do dalszego wysiłku. – Jesteście wspaniali
- a wczoraj pokonałam sama siebie

Obecnie wzbiera we mnie pokusa monitorowania moich wyników, osiągnięć, rekordów… zaczyna kołatać mi pomysł na udział w jakimś zorganizowanym biegu czy zawodach a wszystkie znaki na ziemi i niebie potwierdzają, że to dobry kierunek Jednak spieszę uspokoić wszystkich przerażonych i troszczących się o moje zdrowie (zarówno fizyczne jak i psychiczne), że do maratonu na razie nie aspiruję …może za jakieś sto lat… na dzień dzisiejszy preferuję zdecydowanie krótszy dystans.

piątek, 5 lipca 2013

ja - niewidzialna

Raz na jakiś czas przytrafiają mi się dziwne rzeczy i tak:
Co jakiś czas staję się niewidzialna. Nikt mnie nie dostrzega. Siedzę przy biurku w pracy a koleżanka pyta się "a szalonej nie ma?" albo jadę samochodem i notorycznie ktoś mi zajeżdża drogę. Powoli zaczynam mieć obsesję na punkcie włączonych świateł i kompulsywnie sprawdzam przełącznik obok kierownicy, bo może faktycznie mnie nie widać...


A wieczorem gdy biegam jest zupełnie odwrotnie - dostrzegają mnie wszyscy, chociaż w dresach, z przypiętymi włosami, spocona i z czerwonymi policzkami nie wyglądam najpiękniej i wolałabym żeby mnie nie dostrzegano. A tu jak na złość. Starszy pan podlewa ogródek i z uśmiechem proponuje "darmowy prysznic dla ochłody" (oczywiście korzystam z wielką chęcią). Panowie z piwkiem zajmujący swoją stałą miejscówkę na murku przy sklepie uśmiechają się i pytają przyjaźnie dokąd biegnę. Robotnicy kładący asfalt na drodze odrywają się od pracy i uśmiechają szeroko, przechodzące dzieci śledzą mnie swoimi wielkimi oczami a na mój uśmiech i puszczone oczko chowają się za maminą spódnicę... No i oczywiście inni biegacze. Czasem mijamy się raz, czasem dwa razy, już znamy się z widzenia, uśmiechamy się...

...i tak to już jest, pojawiam się i znikam... przynajmniej nie jest nudno ;)