niedziela, 14 września 2014

I Wawerska Piątka

Słonecznie i wietrznie, jak okiem sięgnąć pola i łąki a pod nogami nowa nawierzchnia asfaltowa... W takich oto okolicznościach przyrody odbył się bieg... I Wawerska Piątka... jak sama nazwa wskazuje na dystansie 5 km.
Na miejsce przybyłam w miłym towarzystwie Ani i Konrada (pozdrawiam serdecznie). Kolejki po numer startowy jeszcze nie było więc formalności przebiegły sprawienie.  ...a słonce świeci i świeci... Spacerowym krokiem podążyliśmy na rozeznanie okolicy, zlokalizowanie miejsca startu i mety oraz znalezienie dogodnych miejsc dla fotografa. Po drodze nadbiegła Ren z Radosne bieganie. Szybko odebrała swój pakiet i ruszyłyśmy truchtem na start, który okazał się być oddalonym o prawie 2 km od mety. Generalnie koncepcja biegu była taka: jest odcinek nowo wykonanej drogi między dwiema innymi i na tym właśnie odcinku biegamy. Więc start był gdzieś pośrodku między polami, biegło się ok 2km w kierunku mety, potem nawrotka i prosto aż do końca drogi, tam znowu nawrotka i rura do mety - ot, takie tam i z powrotem.
Zatem dotarłyśmy na start. Garminy odpalone grzeją się na nadgarstkach, biegacze i biegaczki podskakują sobie... Ogólnie miło i kameralnie. W końcu wystrzał startera rozerwał sielankową ciszę warszawskich pól i wystartowaliśmy. 
Na trasie słońce i wiatr, wiatr i słońce... słońce zawsze w oczy a watr zawsze w twarz... widać taka karma... W czasie biegu generalnie już na drugim kilometrze miałam dosyć. Biegacze rozciągnęli się na całej długości trasy. Na trzecim kilometrze złapałam swój rytm i biegło mi się trochę lepiej. Obok mnie biegaczka trochę przechodziła do marszu, potem podbiegała kawałek i tak raz ja ją mijałam, raz ona mnie... i tak pyknął czwarty kilometr. "Za tamtym zakrętem jest meta" - pomyślałam i lekko przyspieszyłam. Gdy weszłam w zakręt zobaczyłam, że ta biegnąco-maszerująca biegaczka chce mnie wyprzedzić. "Ooo, co to, to nie. Nie po to biegłam przez cały czas żeby teraz taki marszo-bieg był przede mną na mecie" - pomyślałam i wydłużyłam krok. Moja rywalka jednak nie odpuściła, też przycisnęła. No to ja jeszcze przyspieszyłam... i już, już myślałam, że jednak ona będzie pierwsza gdy pojawiły się okrzyki kibiców i brawa i nie wiem skąd znalazłam jeszcze kilka centymetrów w kroku i jeszcze sekundy prędkości i normalnie o czubek buta ją wyprzedziłam :) Takiego finiszu jak żyję i biegam to nie miałam. Dostałam medal i butelkę wody i podłam na trawnik. Reanimacja nie była konieczna. 

Na mecie czekały na mnie Ren i Ewa a minutę po mnie dobiegła Ania, Konrad dzielnie pstrykał foty na fejsa ;) i tak całą gromadą udaliśmy się na miejsce pikniku gdzie odbyła się dekoracja zwycięzców i losowanie nagród. Żadna z nas nic nie wylosowała, mimo to w wyśmienitych humorach udaliśmy się do domów. A teraz dochodzę do wniosku, że bieganie po słońcu powoduje u mnie potworny ból głowy gdyż najchętniej łepetynę wymieniłabym na inną, taką niebolącą :/

sobota, 16 sierpnia 2014

poczułam to

Gdy robiłam kurs na prawo jazdy i uczyłam się parkować. Początkowo nie było to łatwe. Jadę drogą i mam skręcić w miejsce parkingowe. Nigdy nie mogłam trafić w miejsce wyznaczone liniami a jak już trafiłam to zawsze kończyłam po skosie. Nie udawało mi się zaparkować prostopadle do jezdni. Aż pewnego dnia wykonując manewr parkowania poczułam w dłoniach kierownicę i jej połączenie z przednimi kołami, które prowadzą całe auto. Jakby za sprawą czarodziejskiej różdżki, w jednej sekundzie poczułam bo nie mogę powiedzieć, że zrozumiałam, więc poczułam o co chodzi, poczułam to, że auto pojedzie tak jak przednie koła a o ich skręcie decydują moje ręce…

Biegam dość regularnie, można powiedzieć, że uczę się biegać i zastanawiam się jak biegać szybciej, jak to zrobić… Trochę czytam, trochę rozmawiam z innymi biegaczami, kilka razy byłam na zorganizowanym treningu… Biegam, ćwiczę, trenuję… Ostatnio zauważyła, że zdarza mi się biegać szybciej… Zaczęłam się zastanawiać skąd pochodzi to „szybciej”… Aż pewnego dnia poczułam to w nogach, poczułam pracę nóg, wysiłek jaki trzeba włożyć w to żeby się odbić od nawierzchni, żeby nogę podnieść, dać krok do przodu, poczułam tą pracę jaką musi wykonać łydka, udo, pośladek…
Okazało się, że do tej pory nie wkładałam należycie dużo wysiłku w bieganie, ot tak sobie truchtałam i nogami przebierałam jak mi wyszło. Teraz chcę biegać szybciej. I dziś mam poczucie, że wiem jak to zrobić. Poczułam to w nogach, a to co poczułam na zawsze zostaje moje. Tak jak łuk, po którym toczą się koła samochodu parkującego, poczułam w rękach, tak bieganie poczułam w nogach… i zobaczyłam jak wiele pracy jeszcze przede mną i jak wiele sukcesów mnie jeszcze czeka :)

Teraz obmyślam plan.
Najbliższe dwa tygodnie to jeszcze przygotowania do mojej pierwszej połówki. Po ostatnim starcie na 10 km myślę, że powinnam się zmieścić w 2:30.
We wrześniu będzie trochę mniej biegania a więcej pilatesu. Muszę w końcu dobrać się mojej oponki i się z nią pożegnać oraz wzmocnić stabilizację i mięśnie nóg.
A od października przygotowanie do Biegu Niepodległości i poprawki czasu na dychę – ciekawe ile uda mi się urwać.
Przy tym zaczynam pilnować się z jedzeniem: więcej gotowania, warzyw, owoców, nabiału, mniej bułek a słodycze tylko w niedzielę… i tu powstaje pytanie: czy lody i galaretka to słodycze???

poniedziałek, 28 lipca 2014

XXIV Bieg Powstania Warszawskiego

Wiecie jak to jest realizować noworoczne postanowienia? A w ogóle pamiętacie co sobie postanawialiście? Ha! a Ja i pamiętam i realizuję. Przebiegnięcie trzech warszawskich biegów z kolekcji "zabiegaj o pamięć" jest moim postanowieniem, które realizuję. Drugi medal zdobyty razem z oficjalną życiówką na 10 km. Ale po kolei... Zatem...

XXIV Bieg Postania Warszawskiego postanowiłam zaatakować na dystansie 10 km - ambitnie, a co ;) to miał być mój "sprawdzian" przed półmaratonem. Dotarłam zatem na miejsce. Odnalazłam szatnię i się przebrałam - dobrym pomysłem było przebieranie się, podróż w butach biegowych z pewnością nie wpłynęłaby pozytywnie na stan moich stóp a tak podróż w sandałkach a bieganie w nikeach. Super! Powoli zaczęłam zmierzać do swojej strefy czasowej. Po drodze trochę truchtania, rozgrzeweczka: ramiona, bioderka, kolanka, kostki, truchtanie... Zbliżaliśmy się do linii startu a tu widzę biegacze z medalami na szyi... no doprawdy, jaki to nietakt, tak paradować z medalem gdy ja jeszcze nie wystartowałam ;) W końcu wystartowaliśmy.
Jeszcze dobrze nie zamknęłam pierwszego kilometra a tu w motocyklowej asyście pierwszy biegacz mnie minął. Wśród biegaczy rozległ się głuchy jęk a mnie ten pierwszy zawodnik dodał sił i tak już było przez całą trasę. Ci co startowali przede mną i potem mnie dublowali byli dla mnie motywacją i cały czas pokazywali mi energię i lekkość z jaką można a może nawet należy biegać. 
Na trasie dużo kibiców - przynajmniej podczas pierwszego okrążenia. Momentami było naprawdę głośno, brawa bili głównie kibice, chociaż był wyjątek: dwóch brzuchatych i wąsatych panów w pomarańczowych garniturkach przyglądało się biegaczom, po czym jeden rzekł: "Ja to nawet lubię to bieganie... jak mogę tak stać i patrzeć" - pan otrzymał brawa od biegnących ;)
Na wysokości Starówki doping był duży, ludzie powstawali od kafejkowych stolików, bili brawa, wznosili okrzyki. Doping kibiców to jest to co daje moc! I w takim optymistycznym nastroju dotarłam do Karowej. Pomyślałam sobie "teraz można szybko w dół, uważaj na innych i wydłuż krok" Bardzo przyjemnie biegnie się w dół... no chyba, że nad głową przelatują samoloty a bliżej i dalej słychać odgłosy walki i nagle z nikąd pojawia się chmura dymu... Normalnie miałam ciarki... A potem już z rozbiegu prosto nad Wisłę iiii... kurtyna wodna :) jakie to było przyjemne... W tym miejscu do moich uszu doszedł motywujący okrzyk: "noga podaje, noga podaje!!!" Muszę przyznać, że nie wiem do kogo ten okrzyk był skierowany ale moje nogi go usłyszały.
Prosta Wybrzeżem... trochę zaczynało robić się nudno... kibiców jak na lekarstwo... Aż tu nagle pojawiają się fontanny i słychać muzykę, normalnie żałowałam, że muszę biec dalej bo miałam wielką chęć popatrzeć. Potem druga kurtyna wodna i pod górkę. Tak, było łatwiej niż na Agrykoli... przynajmniej na pierwszym okrążeniu ;) Na wysokości mety był wodopój i... zamieszanie z metą. Mimo, że trochę wcześniej stał pan z megafonem i głośno nadawał, że "na metę prawą stroną!!!" to trafiło się wielu biegaczy, którzy ominęli wejście w strefę mety i potem zawracali albo skakali przez barierki... Może należało by podawać do ogólnej informacji takie organizacyjne niuanse wcześniej, tak jak podawane są strefy czasowe startu... Już któryś raz spotykam się z sytuacją, że zawodnicy biegnący w biegach gdzie biegnie się ileś kółek przegapiają metę... Wbrew logice jest to, że wyprzedzamy lewą stroną a meta jest po prawej. Ale... może się czepiam.
Zatem kilka łyków wody i łykamy drugie okrążenie. Kibiców jest już zdecydowanie mniej. Na wysokości Starówki zrównuję się z jakąś dziewczyną, która wyraźnie opada z sił, staram się podzielić swoimi. Tu nachodzi mnie taka refleksja, że jestem w jakimś matrixie. Biegnę, miarowo moje stopy uderzają o nawierzchnię, słucham swojego oddechu, pacyfikuję krytyka, który próbuje wgramolić się na moje ramię i już mówi żeby dać spokój z tym bieganiem, jestem jakby w swoim świecie... Rozglądam się i widzę ulice Warszawy, witryny sklepowe, kawiarniane ogródki wypełnione ludźmi, rodzinę na rowerach, która przystanęła i na chwilę, dzwoniąc dzwonkami zawitała w moim świecie, ulicznego grajka z gitarą, grupki roześmianych ludzi i pary obejmujące się lub trzymające się za ręce... a ja biegnę, krok za krokiem, oddech za oddechem... i podoba mi się ten mój świat i dochodzę do wniosku, że jest pięknie!
Potem Karową w dół, wydaje mi się, że gnam jak szalona ale zapis na endomondo wyprowadził mnie później z błędu. Kurtyna wodna - tym razem to nie była mgiełka wodna, tylko strumień wody, który mnie potężnie zmoczył - zasadniczo nie robiło to różnicy gdyż i tak byłam morusieńka... I prosta nad Wisłą, tym razem bez pokazu fontann ale za to z ciekawostką przyrodniczą: dziewczę młode i chude, zbyt chude, w jeansowych szortach i tenisówkach biegło z numerem startowym... Ot, takie cuda...
I ostatnie pareset metrów, pod górę. Już nie miałam siły. Nawet nie patrzyłam na zegarek. Wiedziałam, że biegłam cały czas poniżej 7 min/km więc nie dziwiłam się, że już padam. Przede mną scena: dziewczyna ledwo biegnie a z pobocza wybiegają do niej jej znajomi i zaczynają "tańczyć" wokół niej, a to ją popchają a to pociągną za rękę a to pobiegną i poskaczą obok a to porobią fotki... Myślałam, że ich strzelę, tak mnie z rytmu wybili... W końcu ją wyprzedziłam i ktoś z kibiców krzyknął do mnie "dajesz dziewczyno, dajesz! to już tylko 150 metrów!" I na tych ostatnich metrach chyba nawet przyspieszyłam. Gdy wbiegałam w strefę mety usłyszałam jeszcze pana, który przez megafon przypominał wszystkim, że przekraczając metę należy się uśmiechać żeby ładne zdjęcia były. Osobiście jestem wdzięczna panu za to przypomnienie, bo zawsze o uśmiechu na mecie zapominam i wychodzę jak 3 minuty przed śmiercią.
Metę przekroczyłam z czasem 1:07:27. Medal zawisł na mojej szyi - kocham wolontariuszy, którzy wręczają medale :) Potem dostałam izotonik i kiść bananów, które do zjedzenia nadawały się dopiero w następnym tygodniu.



W domu byłam późno w nocy. Zrzuciłam tylko bieg z zegarka na edno i oczom nie mogłam uwierzyć 10 km w tempie 6:43 min/km... to nic dziwnego, że ostatnie metry były tak ciężkie.
Następnego dnia okazało się, że w zasadzie to nie pamiętam jak dotarłam do domu a należy zaznaczyć, że prowadziłam auto, ups... ;) taka impezka...


niedziela, 13 lipca 2014

poranne wybieganie brrr

Godz. 7:15 zbiórka! Zostało zarządzone poranne wybieganie a Szalona jak to szalona zgodziła się. Budzik dzwoni o 6:55 i rozpoczyna się walka, bitwa, batalia... "Wstawaj już" - "Jeszcze minutkę" - "No wstawaj, Asia czeka! Ren będzie czekać!" - "No ale o tej porze, w niedzielę..." - "Wstawaj!!!" 
Szalona zwlokła się z łóżka. Zza rolety jakby przebijało się słońce. Deszczu nie słychać. To napawa optymizmem... o ile wstając w niedzielę o 7 rano można mówić o optymizmie w jakimkolwiek znaczeniu. Poprzedniego wieczoru ostatkiem rozumu naszykowała sobie Szalona ubranie i ułożyła na krzesełku, teraz wystarczyło tylko się ubrać i wyjść.
Asia już czekała... Jak się umawiamy rano na bieganie to Asia zawsze czeka... Sorry, Asiu! Szybki transport na umówione miejsce. Na parking podjechałyśmy równocześnie z Ren. 
Odpalamy sprzęt - zegarki szukają GPSów. W tym czasie rozgrzewka. Poranne, zaspane jeszcze części mojego ciała wymagają najpierw porządnego rozruszania. Potwierdza się fakt wielokrotnie już udowodniony, że aktywność fizyczna w godzinach porannych nie jest preferowana przez Szalonej ciało. No, może dobry, poranny seks... ale o tym innym razem ;) dziś było bieganie. 
Miało być spokojnie 7 km. Zatem pobiegłyśmy na Łysą Górę i zrobiłyśmy trasę Biegów Górskich. Potem przez las do jeziora a tam cisza i spokój, słońce świeci, wiaterek wieje... w pewnym momencie na jeziorze okazały się stada małych kaczuszek, płynęły prosto na nas co wyglądało jak atak... niestety nie przewidziałyśmy bułki dla kaczki więc musiały się zwierzęta dobrym słowem zadowolić. Po odpoczynku ruszyłyśmy z powrotem do samochodu. Na koniec tak się rozpędziłyśmy, że zbawiennym okazał się znak ograniczenia prędkości, który pomógł nam wrócić na ziemię ;) Wyszło ponad 9 km. 
Asia w szoku.
Ren miała w planach 18 km więc jeszcze dobiega swoje.
Ja zadowolona. Chociaż biegło mi się beznadziejnie... ale nie będę narzekać. Bieganie w okolicznościach przyrody i w dobrym towarzystwie nawet jak jest beznadziejne to jest super :)
Wniosek jest jeden: Muszę ćwiczyć mięśnie nóg.
Tylko foty na fejsa nie zrobiłyśmy ;) - dziewczyny trzeba to powtórzyć, może w przyszłym tygodniu...

wtorek, 1 lipca 2014

czerwiec 2014

Zatem czerwiec minął jak z bicza strzelił. Dopiero co po piknikach na dzień dziecka się chodziło a tu już sezon urlopowy się zaczął... czas szybko biegnie...
A czerwiec minął mi pod hasłem półmaratonu.
Najpierw było przekonanie, że to jeszcze dużo czasu. Potem była panika, że to już tuż, tuż i trzeba coś zacząć biegać konkretniej. Potem było poszukiwanie jakiegoś zjadliwego planu treningowego, który będę w stanie ogarnąć. A potem pierwszy tydzień treningów minął niepostrzeżenie... 
Czerwiec w liczbach? Proszę bardzo:
- przebiegniętych kilometrów: 82 (!!!)
- spalonych kalorii: 6468
- najwięcej kilometrów przebiegniętych w jednym tygodniu: 31(!!!)
To był rekordowy miesiąc jeśli chodzi o ilość kilometrów ale skoro mam przebiec półmaraton to chyba powinnam się do tego przyzwyczajać ;)
Poza tym się działo:
1. Bory Tucholskie - cztery dni w raju :) przede wszystkim wypoczynek: leniuchowanie na pomoście, wygrzewanie się na słońcu, tańce, hulanki i picie wina ale oczywiście także bieganie.
2. Franciszków - tu raczej praca ale biegowe 3 km po okolicy także zaistniało.
3. Biegi Górskie - zupełnie niespodziewanie letnia edycja wypełniła mój biegowy kalendarz :)
4. Wzięło mnie na czytanie. Zatem nabyłam książkę o bieganiu i obecnie oczekuję sms-a z wezwaniem do paczkomatu, może jutro... może pojutrze... :) 

Czerwiec to także nieproszony gość w postaci nerwobólu. Obecnie sytuacja jest opanowana - jeśli nie liczyć skutków ubocznych w postaci polki galopki w moich jelitach. Ale tym się nie martwię, wezmę kolejną tabletkę - tym razem osłonową i będzie dobrze :)

Zatem miesiąc czerwiec uważam, że bardzo udany i rozbiegany.
Lipiec będzie czasem mobilizacji i treningu.

niedziela, 29 czerwca 2014

Biegi Górskie w Otwocku - summer edition - runda 1

"Dylematy biegaczki"
Jestem już ubrana i gotowa do wyjścia. Podobno nie ma złej pogody na bieganie więc zastanawiam się tylko, którą kurtkę zabrać bo może padać... ostatecznie decyduję się na tą niebieską bo ma kaptur i kieszenie. Jestem gotowa gdy nagle słyszę szum. Wychodzę na balkon i widzę ścianę wody. Za chwilę, niemal jednoczesne błyśnięcie i grzmot tak potężny, że uruchomiły się alarmy samochodowe na pobliskim parkingu. "Nieee, taka pogoda nie jest dobra do biegania..." - już nawet nie liczę na to, że przeleci. Zatem Biegi Górskie przebiegły mi koło nosa... ale i tak dziś mam zaplanowany trening... może wieczorem nie będzie padać... a jeśli będzie.... nie pobiegnę... ale nie chcę pomijać treningów przygotowujących do półmaratonu...
Nasłuchuję... jakby szum mniejszy... może już nie będzie padać... może zostaną tylko kałuże i lekka mżawka...
Idę na balkon zobaczyć jaka jest pogoda...
W międzyczasie wysłałam sms-a do koleżanki, która biega z dziećmi: "Dzielne jesteście i biegacie dziś?" Na odpowiedź nie musiałam długo czekać "Mamy płaszcze przeciwdeszczowe i suszarkę..."
Tymczasem niebo zaczęło się przejaśniać. Ulewa ustała. To ostatnia chwila na wyjście z domu, później nie zdążę na start. Szyba decyzja: zakładam gorsze skarpety i stare buty. Na piaszczystej trasie zapewne teraz jest bajoro a na leśnych ścieżkach kałuże. W rękę biorę butelkę z wodą i koszulkę na zmianę i już zamykam drzwi od strony klatki schodowe. Już z samochodu dzwonię do koleżanki żeby zajęła mi kolejkę po odbiór numeru startowego bo już jadę, lecę, pędzę...  
----------------

"Na Łysej Górze"
Dojechałam przed czasem. Numer startowy odebrany przez koleżankę czekał już na mnie. Tym razem "2". Na uwagę zasługuje forma numeru. Nie były to karteczki przypinane "z przodu w widocznym miejscu" lecz siatkowe koszulki żółte i pomarańczowe z nadrukowanym numerem i logo. W końcu nie musiałam walczyć z agrafkami ;) chociaż po biegu wezbrała we mnie nadzieję, że koszulki zostaną porządnie wyprane.
Okazało się, że ulewa jednak biegaczy nie wystraszyła. Ostatnie osoby odebrały numery. Jeszcze tylko foto przy linii startu, odliczanie i ruszyliśmy... pod górę... pod Łysą Górę... W tym momencie przypomniałam sobie, że dawno nie biegałam po górkach. Powietrze było strasznie ciężkie. Las parujący po burzy to nie są najlepsze warunki, poziom tlenu spada do minimum. Potem był podbieg w lesie, potem skręt w prawo i piach i piaszczysty podbieg a potem to już w ogóle nie miałam siły. Nawet ostatnie "z górki" nie było przyjemnością. W końcu ostatnia prosta i meta. 
W porównaniu z edycją zimową biegaczy było malutko więc panowała kameralna atmosfera, było dużo uśmiechu, sporo okrzyków dopingujących biegaczy, było fajnie. Na kolejne biegi trochę trzeba poczekać bo terminy wyznaczone dopiero na wrzesień.

środa, 18 czerwca 2014

zaczynam

Ile razy można zaczynać?
Ja właśnie zaczynam... kolejny raz... 
W zasadzie to nie ma się czym chwalić, bo to co się wydarzyło jest jednak wielką życiową porażką, bo to nie tak miało być... A mimo to piszę... piszę bo chcę to z siebie wyrzucić, bo czuję ulgę, bo nie chcę być z tym sama... 
Z jednej strony ulga, że już po, że już jest z głowy, droga wolna... 
Z drugiej strony strach, bo już tyle złego mnie spotkało i nie wiem jakie jeszcze przykrości czają się z zakrętem nocy, bo tylu "przyjaciół" okazało się "nie-przyjaciółmi", bo trzeba się mierzyć ze stereotypami i ocenami... 
Więcej obaw niż nadziei...
Coś się kończy i trzeba zacząć coś nowego. Wierzę w to, że nikt nie jest sam ze swoim problemem. Wierzę, że ktoś, gdzieś, kiedyś przeżywał już to samo co ja... Zaczynam od nowa i nie wiem co się wydarzy... i w tym momencie zaczęłam się zastanawiać co wiem? co jest pewne? (to co pewne daje poczucie bezpieczeństwa) hmmm... buduję swoje poczucie bezpieczeństwa...
Zatem pewne jest to, że wstanę następnego dnia rano i pójdę do pracy. Pewne jest to, że we wtorki, czwartki i weekendy będę biegać a w środy ćwiczyć pilates. Pewne jest to, że będę szukała radości i będę się uśmiechać a może nawet podśpiewywać pod nosem. Pewne jest to, że wieczorem wypłaczę się w poduszkę aby pozbyć się przychodzących smutków i następnego dnia mieć siłę na szukanie radości, sensu i celu...
Pewne jest to, że nie będzie łatwo ale dam radę bo mogę wszystko... a teraz idę spać, może w krainie snów znajdę źródło siły do robienia tego wszystkiego...

czwartek, 12 czerwca 2014

jak żyć przed półmaratonem?...

Podobno najważniejsze to mieć plan. No i tu zaczyna się problem gdyż jestem mistrzynią planowania. Faza planowania może u mnie trwać w nieskończoność a obmyślanie możliwych rozwiązań opanowałam do perfekcji. Jednak taki stan rzeczy ma jedną zasadniczą wadę: na realizację zostaje mi bardzo niewiele czasu...
Zatem wpadam już w lekką panikę w kontekście planowanego (!!!) półmaratonu. Przebiec ponad 21 km to już nie przelewki, trzeba się dobrze przygotować, trzeba mieć plan... zatem planuję, rozmyślam, rozmawiam, rozglądam się, czytam... Proces planowania w toku... i świta mi gdzieś z tyłu głowy, że to już nadszedł czas na realizację, na działanie, na bieganie a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że na trenowanie... Świta... a za tym świtaniem pojawia się panika bo czy ja dam radę? czy przebiegnę? czy dobiegnę? czy dobrze się przygotuję? czy nie będzie nudno? czy nie będzie gorąco? czy nie będzie padać? jak mam się przygotować psychicznie? jak mam myśleć o trasie, która nie niesie żadnych atrakcji? jak myśleć o treningu? co myśleć gdy myślę, że nie mam siły? gdzie jest moja granica wytrzymałości? kiedy powinnam powiedzieć dość i odpuścić? jak trenować? jak jeść? jak się ubrać?...
Co raz częściej myślę sobie, że porwałam się z motyką na słońce. A za chwilę myślę, że przecież biegam więc dlaczego nie spróbować... spróbować z postanowieniem, że się uda. Ale przecież ja biegam całkiem króciutko, mam jeszcze kilka zbędnych kilogramów, kolano czasem odmawia współpracy, ostatnio pofolgowałam sobie ze słodyczami... panika, strach, bezsilność, samotność... fakt czy tylko moje wyobrażenia??? 

Szukam inspiracji. Szukam motywacji do działania bo plan przecież mam. I nie, nie motywują mnie fotki płaskich brzuchów z fitblogów na fb z komentarzem, że ty też możesz, nie motywują mnie fotki kolorowych mamałyg do przełykania bo kto to słyszał żeby blendować szpinak??? Nie motywują mnie biegacze, którzy biegną półmaraton w 1:30 a mówią ale jestem słabiutki/a... Ale też nie wiem co mogłoby mnie zmotywować... 
Zapytasz drogi czytelniku "a co cię motywowało na początku? dlaczego zaczęłaś biegać?". Ta motywacja się wyczerpała... Zaczęłam biegać z rozpaczy. Tak się zdarzyło, że zostałam wygnana do czarnej krainy rozpaczy, do krainy, w której się umiera, w której nie ma nadziei i brakuje powietrza, tam nie ma słońca, jest tylko płacz i rozpacz... Pewnego dnia stwierdziłam, że ja nie chcę umrzeć i muszę coś zrobić żeby żyć. Wstałam zatem z kanapy i pobiegłam... tak po prostu, bez wielkich planów i nadziei, bez wielkich celów... wtedy chciałam żyć i oddychać... Udało się :)
A teraz nie wiem co dalej... żyję... i co dalej??? I ciśnie się na usta pytanie: "jak żyć?" a ja zapytam dalej: jak biegać? jak myśleć o bieganiu? jak znajdować cierpliwość i wytrwałość? jak "chcę" zamienić na "robię"?...
...tak wiele pytań, tak mało odpowiedzi...

sobota, 31 maja 2014

Bieg Wawerczyka

Bieg Wawerczyka - w nogach 5 km, średnie tempo poniżej 7 min i to mnie cieszy :) bo takie było założenie.
Kolejny lokalny bieg pobiegnięty a przy okazji szczytny cel zrealizowany bo trzeba wiedzieć, że organizatorem biegu była Fundacja Dogonić Marzenia... z pewnością jakieś dziecko dogoni swoje marzenia dzięki tym wszystkim, którzy pobiegli.
Na miejsce przybyłam punktualnie. Spotkałam się z umówioną koleżanką i jej dziećmi, które także biegły w biegach dla dzieci.Trochę potruchtałam, zrobiłam kilka rozgrzewających ćwiczeń coby stawy zardzewiałe rozruszać i kątem oka dostrzegłam znajomą twarz... Znajomą tylko z fotek na fb a tu taka okazja spotkania się "po drugiej stronie lustra" :) Pozdrowienia dla Krzysztofa z BIEGOteki :)
Pogoda się opamiętała i po ostatnich pochmurnych i deszczowych dniach wyszło słońce i jednym słowem, dało czadu. Trasa był cudowna w zasadzie po lesie jedynie krótkie odcinki prowadziły po asfalcie czy kostce.
Okazało się, że w tych lasach mieszka sporo ludzi, którzy widząc biegnący tłum wylegli z domów. Pamiętam jednego pana, który stał przy bramie, klaskał w dłonie i głośno wołał, że dajemy radę, że jesteśmy wielcy i tak mamy trzymać :) 
Leśna trasa ma swoje uroki... np: cień gdy słońce praży albo kałuże, które trzeba ominąć marszem co daje czas na odpoczynek ;) albo ptaki świergolące nad uchem... Obok mnie biegła para: on i ona. Gdy usłyszeliśmy ptaka ona mówi do niego: "słyszysz jak się śmieje?" "Z ciebie się śmieje" - odrzekł on. Na co ja wtrąciłam: "on się nie śmieje, on nas przecież dopinguje..." "aaa to ja w ogóle nie zrozumiałem..." - odrzekł on i było bardzo wesoło a ptaszyna jeszcze jakiś czas umilała nam drogę :)
Największe wrażenie jednak zrobili na mnie Spartanie. Grupa szaleńców, przebranych w rzymskie stroje w pelerynach, z tarczami i włóczniami startuje w biegach w celach charytatywnych. Przed startem odtańczyli swój taniec rytualny i dwójkami udali się na tyły startujących. Chwilę biegli za mną, potem mnie wyprzedzili i właściwie całą trasę biegliśmy razem. Dopiero na ostatnim kilometrze zostali w tyle. Spartanie biegli razem, cały czas pilnując szyku, wznosili bojowe okrzyki i śpiewali piosenki a gdy któryś Spartanin musiał na stronę, reszta przechodziła do marszu by tamten mógł ich dogonić. Klimat biegu ze Spartanami jest niezastąpiony :) Normalnie czad!!!
I tak oto przekroczyłam metę, dostałam medal, wodę i kupon na kiełbaskę z grilla. Było świetnie :)

czwartek, 29 maja 2014

same korzyści

Szalona nie pojmuje współczesnego świata...
Pamiętacie "paszport polsatu"? - no to teraz jest powtórka tylko z plusa. Szalona otrzymała "paszport korzyści". Wczytała się Szalona bo jak ma odnieść korzyści to dlaczego nie... No i Szalona nie pojmuje... Oferta stacji benzynowej Orlen: paliwo Verva tańsze o 10 gr na litrze a inne paliwa 5 gr na litrze. Szalona tankuje inne. Więc chwyciła Szalona kalkulator i liczy i liczy i liczy... no i wyliczyła co następuje: bak samochodu ma powiedzmy ok 30 litrów więc na takim tankowaniu korzyści byłoby 1,50 zł. Ale... zawsze musi być jakieś ale... cytuję: "kup produkty z oferty Stop Cafe lub Stop Cafe Bistro za min. 9,99 zł, a otrzymasz rabat" I jakoś Szalona ma wrażenie, że ktoś chyba tu czegoś nie zrozumiał... a może to Szalona liczyć nie umie...
W inne oferty Szalona się już nie wczytywała i na korzyści już nie liczy ;)

czwartek, 22 maja 2014

na Agrykoli

Trening biegowy na Agrykoli... Już od jakiegoś czasu zbierałam się żeby jakąś bardziej zorganizowaną formę bieganie uskutecznić, jednak zawsze coś stawało na drodze. Ale dziś moja depresja stresowa sięgnęła dna. Niebieganie przez ostatnie dwa tygodnie było bardzo niefajne i właśnie dziś przyszedł dzień żeby to zmienić. Poza tym doszłam do wniosku, że trzeba się do tego półmaratonu przygotować bo będzie obciach jak ta lala... i jak ja sobie w oczy spojrzę... Spacyfikowałam zatem wewnętrznego krytyka - malkontenta i wyruszyłam. 

Dojechałam bez problemu. W ogóle poruszanie się autem po Warszawie wychodzi mi co raz lepiej :) Jednak coś w tym musi być, że mówi się, że "ćwiczenie czyni mistrza". Miałam jeszcze chwilę więc wystawiłam nos do słońca i zadzierzgnęłam nowe znajomości :)

Trening zaczął się spokojnie: kilka kółek na rozgrzewkę, podczas ostatniego okrążenia uruchomione zostały kończyny górne. Następnie były skipy - bardzo mi się spodobały. A potem 200-metrowe przebieżki no i na koniec obowiązkowo rozciąganie. Cały trening urozmaicony był zaciekłą walką z żarłocznymi muszkami... następnym razem trzeba się wysmarować jakimś odstraszającym siuwaksem. 
Jutro z pewnością nie będę mogła chodzić :)

wtorek, 20 maja 2014

gdyby zadzwonił ktoś...

Czasem dopada mnie taki nastrój sentymentalny, taka nieogarnięta tęsknota za tym, żeby ktoś do mnie zadzwonił... tak po prostu zadzwonił i spytał co słychać. Ja odpowiedziałabym, że wszystko w porządku a ten ktoś od razu by wiedział, że nie jest w porządku. Wtedy powiedziałby: "mnie nie wkręcisz! mów, co jest grane?" A ja nie miałabym innego wyjścia tylko mówić prawdę jak na spowiedzi. Wtedy mogłabym jednym tchem wymienić wszystkie nagromadzone we mnie emocje. Nie przejmowałabym się, że są one sprzeczne albo wręcz się wykluczają... Wtedy mogłabym płakać i śmiać się jednocześnie... Wtedy nie bałabym się, że zostanę oceniona, że to co powiem zostanie wykorzystane przeciwko mnie... 
Gdyby tylko ktoś do mnie zadzwonił...
- Cześć, co słychać?
- Cześć, wszystko w porządku...
- Nie ściemniaj! Co jest?
...i to wszystko co jest we mnie wydostaje się na zewnątrz... to całe kłębowisko emocji, myśli, pragnień... chaotyczne, nieuporządkowane, nie poddane żadnej selekcji... 
Gdyby tylko zadzwonił ktoś bezpieczny, ktoś komu mogę zaufać, ktoś kogo znam bardzo dobrze, albo nie znam wcale... ktoś... 
...nie dzwoni nikt...

niedziela, 18 maja 2014

dzik jest dziki

No i miałam trenować... ale jakoś w ogóle mi to nie wychodzi. Ostatnio biega mi się strasznie. Już na drugim kilometrze mam ochotę usiąść pod pierwszym lepszym drzewem i odpocząć – no dobra, nie siadam ale też już nie biegnę tylko maszeruję a jak maszeruję to myślę sobie, że przecież mogę biec więc zaczynam truchtać i natychmiast jestem zmęczona i tak w kółko… Co ze mną jest nie tak? Co robię źle?
Zaczynają mnie nachodzić myśli, że to "trenowanie" nie jest dla mnie, bieganie może i tak ale trenowanie… o półmaratonie nie wspomnę… Mam co raz więcej wątpliwości czy ten półmaraton to jest dobry pomysł… 
Dziś "pobiegłam" (lepszym słowem byłoby "zrobiłam" lub "mam w nogach") 10 km. Pierwszy kilometr był fajny, na drugim miałam już dość, potem trochę maszerowałam a trochę biegłam a ostatnie trzy kilometry to były właściwie tylko marszem... Doprawdy, nie wiem jakim cudem endo pokazało mi puchar przy dzisiejszej dacie z adnotacją rekordu na dystansie 10 km poprawionego o 59 sekund...
Myślałam: "ok, może jestem zmęczona, niewyspana"... więc się wyspałam a przez ostatni tydzień nie biegałam... "odpocznę sobie" - pomyślałam. A dziś piękna pogoda, idealna na biegową wycieczkę do lasu... cóż... w moim wykonaniu to było czołganie się po lesie... 
Tracę motywacje... Po co to wszystko? Na co mi te biegi, półmaratony i medale? Przecież nie muszę... 
A z drugiej strony tyle osób mi kibicuje, cieszy się z moich sukcesów, trzyma za mnie kciuki... nie chciałabym nikogo zawieźć...

Foto z dzisiejszej wycieczki do lasu pt: "dzik jest dziki". Dziki miały wyżerkę ;)


zmysłowo, subtelnie, eterycznie...

Wczorajsza Noc Muzeów...
Wczorajszy koncert w Łazienkach...
"Strug. Leśmian. Soyka."

Wczorajszy koncert promujący płytę panów Adama Struga i Stanisława Soyki był przeżyciem transcendentnym i nawet erotycznym... Teksty Bolesława Leśmiana w aranżacji dwóch wielkich muzyków poruszały do głębi serca i przyprawiały mnie o gęsią skórkę, powodowały, że mrużyłam oczy i pogłębiałam oddech...
Czasem człowiek ma wszystko na wyciągnięcie ręki, potyka się o słowa, teksty, melodie i ich nie zauważa, nie docenia. Aż pewnego dnia słyszy teks i myśli: "przecież ja to znam..." Tak, wiersze Leśmiana były śpiewane już wiele razy i dziś wracam do tych wcześniejszych wykonań i odkrywam ich piękno na nowo. Potem sama czytam na głos. Słucham każdego słowa i zastanawiam się, jaką trzeba mieć w sobie wrażliwość i dojrzałość, żeby w taki sposób pisać o sprawach tak bardzo osobistych, intymnych... Jaką trzeba mieć wrażliwość i dojrzałość aby taki tekst wyśpiewać nie czyniąc go płytkim i śmiesznym...

Szczęście   
Bolesław Leśmian

Coś srebrnego dzieje się w chmur dali,
Wicher do drzwi puka, jakby przyniół list.
Myśmy długo na siebie czekali,
Jaki ruch w niebiosach! Słyszysz burzy świst?

Ty masz duszę gwiezdną i rozrzutną.
Czy pamiętasz pośpiech pomieszanych tchnień?
Szczęście przyszło. Czemuż nam tak smutno,
że przed jego blaskiem uchodzimy w cień?...

Czemuż ono w mroku szuka treści
i rozgrzesza nicość i zatraca kres?
Jego bezmiar wszystko w sobie zmieści,
Oprócz mego lęku, oprócz twoich łez...

Wcześniej tekst ten śpiewało Stare Dobre Małżeństwo. Wczoraj usłyszałam go w wykonaniu Struga i Soyki... Jestem urzeczona... muszę mieć tę płytę.