poniedziałek, 28 lipca 2014

XXIV Bieg Powstania Warszawskiego

Wiecie jak to jest realizować noworoczne postanowienia? A w ogóle pamiętacie co sobie postanawialiście? Ha! a Ja i pamiętam i realizuję. Przebiegnięcie trzech warszawskich biegów z kolekcji "zabiegaj o pamięć" jest moim postanowieniem, które realizuję. Drugi medal zdobyty razem z oficjalną życiówką na 10 km. Ale po kolei... Zatem...

XXIV Bieg Postania Warszawskiego postanowiłam zaatakować na dystansie 10 km - ambitnie, a co ;) to miał być mój "sprawdzian" przed półmaratonem. Dotarłam zatem na miejsce. Odnalazłam szatnię i się przebrałam - dobrym pomysłem było przebieranie się, podróż w butach biegowych z pewnością nie wpłynęłaby pozytywnie na stan moich stóp a tak podróż w sandałkach a bieganie w nikeach. Super! Powoli zaczęłam zmierzać do swojej strefy czasowej. Po drodze trochę truchtania, rozgrzeweczka: ramiona, bioderka, kolanka, kostki, truchtanie... Zbliżaliśmy się do linii startu a tu widzę biegacze z medalami na szyi... no doprawdy, jaki to nietakt, tak paradować z medalem gdy ja jeszcze nie wystartowałam ;) W końcu wystartowaliśmy.
Jeszcze dobrze nie zamknęłam pierwszego kilometra a tu w motocyklowej asyście pierwszy biegacz mnie minął. Wśród biegaczy rozległ się głuchy jęk a mnie ten pierwszy zawodnik dodał sił i tak już było przez całą trasę. Ci co startowali przede mną i potem mnie dublowali byli dla mnie motywacją i cały czas pokazywali mi energię i lekkość z jaką można a może nawet należy biegać. 
Na trasie dużo kibiców - przynajmniej podczas pierwszego okrążenia. Momentami było naprawdę głośno, brawa bili głównie kibice, chociaż był wyjątek: dwóch brzuchatych i wąsatych panów w pomarańczowych garniturkach przyglądało się biegaczom, po czym jeden rzekł: "Ja to nawet lubię to bieganie... jak mogę tak stać i patrzeć" - pan otrzymał brawa od biegnących ;)
Na wysokości Starówki doping był duży, ludzie powstawali od kafejkowych stolików, bili brawa, wznosili okrzyki. Doping kibiców to jest to co daje moc! I w takim optymistycznym nastroju dotarłam do Karowej. Pomyślałam sobie "teraz można szybko w dół, uważaj na innych i wydłuż krok" Bardzo przyjemnie biegnie się w dół... no chyba, że nad głową przelatują samoloty a bliżej i dalej słychać odgłosy walki i nagle z nikąd pojawia się chmura dymu... Normalnie miałam ciarki... A potem już z rozbiegu prosto nad Wisłę iiii... kurtyna wodna :) jakie to było przyjemne... W tym miejscu do moich uszu doszedł motywujący okrzyk: "noga podaje, noga podaje!!!" Muszę przyznać, że nie wiem do kogo ten okrzyk był skierowany ale moje nogi go usłyszały.
Prosta Wybrzeżem... trochę zaczynało robić się nudno... kibiców jak na lekarstwo... Aż tu nagle pojawiają się fontanny i słychać muzykę, normalnie żałowałam, że muszę biec dalej bo miałam wielką chęć popatrzeć. Potem druga kurtyna wodna i pod górkę. Tak, było łatwiej niż na Agrykoli... przynajmniej na pierwszym okrążeniu ;) Na wysokości mety był wodopój i... zamieszanie z metą. Mimo, że trochę wcześniej stał pan z megafonem i głośno nadawał, że "na metę prawą stroną!!!" to trafiło się wielu biegaczy, którzy ominęli wejście w strefę mety i potem zawracali albo skakali przez barierki... Może należało by podawać do ogólnej informacji takie organizacyjne niuanse wcześniej, tak jak podawane są strefy czasowe startu... Już któryś raz spotykam się z sytuacją, że zawodnicy biegnący w biegach gdzie biegnie się ileś kółek przegapiają metę... Wbrew logice jest to, że wyprzedzamy lewą stroną a meta jest po prawej. Ale... może się czepiam.
Zatem kilka łyków wody i łykamy drugie okrążenie. Kibiców jest już zdecydowanie mniej. Na wysokości Starówki zrównuję się z jakąś dziewczyną, która wyraźnie opada z sił, staram się podzielić swoimi. Tu nachodzi mnie taka refleksja, że jestem w jakimś matrixie. Biegnę, miarowo moje stopy uderzają o nawierzchnię, słucham swojego oddechu, pacyfikuję krytyka, który próbuje wgramolić się na moje ramię i już mówi żeby dać spokój z tym bieganiem, jestem jakby w swoim świecie... Rozglądam się i widzę ulice Warszawy, witryny sklepowe, kawiarniane ogródki wypełnione ludźmi, rodzinę na rowerach, która przystanęła i na chwilę, dzwoniąc dzwonkami zawitała w moim świecie, ulicznego grajka z gitarą, grupki roześmianych ludzi i pary obejmujące się lub trzymające się za ręce... a ja biegnę, krok za krokiem, oddech za oddechem... i podoba mi się ten mój świat i dochodzę do wniosku, że jest pięknie!
Potem Karową w dół, wydaje mi się, że gnam jak szalona ale zapis na endomondo wyprowadził mnie później z błędu. Kurtyna wodna - tym razem to nie była mgiełka wodna, tylko strumień wody, który mnie potężnie zmoczył - zasadniczo nie robiło to różnicy gdyż i tak byłam morusieńka... I prosta nad Wisłą, tym razem bez pokazu fontann ale za to z ciekawostką przyrodniczą: dziewczę młode i chude, zbyt chude, w jeansowych szortach i tenisówkach biegło z numerem startowym... Ot, takie cuda...
I ostatnie pareset metrów, pod górę. Już nie miałam siły. Nawet nie patrzyłam na zegarek. Wiedziałam, że biegłam cały czas poniżej 7 min/km więc nie dziwiłam się, że już padam. Przede mną scena: dziewczyna ledwo biegnie a z pobocza wybiegają do niej jej znajomi i zaczynają "tańczyć" wokół niej, a to ją popchają a to pociągną za rękę a to pobiegną i poskaczą obok a to porobią fotki... Myślałam, że ich strzelę, tak mnie z rytmu wybili... W końcu ją wyprzedziłam i ktoś z kibiców krzyknął do mnie "dajesz dziewczyno, dajesz! to już tylko 150 metrów!" I na tych ostatnich metrach chyba nawet przyspieszyłam. Gdy wbiegałam w strefę mety usłyszałam jeszcze pana, który przez megafon przypominał wszystkim, że przekraczając metę należy się uśmiechać żeby ładne zdjęcia były. Osobiście jestem wdzięczna panu za to przypomnienie, bo zawsze o uśmiechu na mecie zapominam i wychodzę jak 3 minuty przed śmiercią.
Metę przekroczyłam z czasem 1:07:27. Medal zawisł na mojej szyi - kocham wolontariuszy, którzy wręczają medale :) Potem dostałam izotonik i kiść bananów, które do zjedzenia nadawały się dopiero w następnym tygodniu.



W domu byłam późno w nocy. Zrzuciłam tylko bieg z zegarka na edno i oczom nie mogłam uwierzyć 10 km w tempie 6:43 min/km... to nic dziwnego, że ostatnie metry były tak ciężkie.
Następnego dnia okazało się, że w zasadzie to nie pamiętam jak dotarłam do domu a należy zaznaczyć, że prowadziłam auto, ups... ;) taka impezka...


niedziela, 13 lipca 2014

poranne wybieganie brrr

Godz. 7:15 zbiórka! Zostało zarządzone poranne wybieganie a Szalona jak to szalona zgodziła się. Budzik dzwoni o 6:55 i rozpoczyna się walka, bitwa, batalia... "Wstawaj już" - "Jeszcze minutkę" - "No wstawaj, Asia czeka! Ren będzie czekać!" - "No ale o tej porze, w niedzielę..." - "Wstawaj!!!" 
Szalona zwlokła się z łóżka. Zza rolety jakby przebijało się słońce. Deszczu nie słychać. To napawa optymizmem... o ile wstając w niedzielę o 7 rano można mówić o optymizmie w jakimkolwiek znaczeniu. Poprzedniego wieczoru ostatkiem rozumu naszykowała sobie Szalona ubranie i ułożyła na krzesełku, teraz wystarczyło tylko się ubrać i wyjść.
Asia już czekała... Jak się umawiamy rano na bieganie to Asia zawsze czeka... Sorry, Asiu! Szybki transport na umówione miejsce. Na parking podjechałyśmy równocześnie z Ren. 
Odpalamy sprzęt - zegarki szukają GPSów. W tym czasie rozgrzewka. Poranne, zaspane jeszcze części mojego ciała wymagają najpierw porządnego rozruszania. Potwierdza się fakt wielokrotnie już udowodniony, że aktywność fizyczna w godzinach porannych nie jest preferowana przez Szalonej ciało. No, może dobry, poranny seks... ale o tym innym razem ;) dziś było bieganie. 
Miało być spokojnie 7 km. Zatem pobiegłyśmy na Łysą Górę i zrobiłyśmy trasę Biegów Górskich. Potem przez las do jeziora a tam cisza i spokój, słońce świeci, wiaterek wieje... w pewnym momencie na jeziorze okazały się stada małych kaczuszek, płynęły prosto na nas co wyglądało jak atak... niestety nie przewidziałyśmy bułki dla kaczki więc musiały się zwierzęta dobrym słowem zadowolić. Po odpoczynku ruszyłyśmy z powrotem do samochodu. Na koniec tak się rozpędziłyśmy, że zbawiennym okazał się znak ograniczenia prędkości, który pomógł nam wrócić na ziemię ;) Wyszło ponad 9 km. 
Asia w szoku.
Ren miała w planach 18 km więc jeszcze dobiega swoje.
Ja zadowolona. Chociaż biegło mi się beznadziejnie... ale nie będę narzekać. Bieganie w okolicznościach przyrody i w dobrym towarzystwie nawet jak jest beznadziejne to jest super :)
Wniosek jest jeden: Muszę ćwiczyć mięśnie nóg.
Tylko foty na fejsa nie zrobiłyśmy ;) - dziewczyny trzeba to powtórzyć, może w przyszłym tygodniu...

wtorek, 1 lipca 2014

czerwiec 2014

Zatem czerwiec minął jak z bicza strzelił. Dopiero co po piknikach na dzień dziecka się chodziło a tu już sezon urlopowy się zaczął... czas szybko biegnie...
A czerwiec minął mi pod hasłem półmaratonu.
Najpierw było przekonanie, że to jeszcze dużo czasu. Potem była panika, że to już tuż, tuż i trzeba coś zacząć biegać konkretniej. Potem było poszukiwanie jakiegoś zjadliwego planu treningowego, który będę w stanie ogarnąć. A potem pierwszy tydzień treningów minął niepostrzeżenie... 
Czerwiec w liczbach? Proszę bardzo:
- przebiegniętych kilometrów: 82 (!!!)
- spalonych kalorii: 6468
- najwięcej kilometrów przebiegniętych w jednym tygodniu: 31(!!!)
To był rekordowy miesiąc jeśli chodzi o ilość kilometrów ale skoro mam przebiec półmaraton to chyba powinnam się do tego przyzwyczajać ;)
Poza tym się działo:
1. Bory Tucholskie - cztery dni w raju :) przede wszystkim wypoczynek: leniuchowanie na pomoście, wygrzewanie się na słońcu, tańce, hulanki i picie wina ale oczywiście także bieganie.
2. Franciszków - tu raczej praca ale biegowe 3 km po okolicy także zaistniało.
3. Biegi Górskie - zupełnie niespodziewanie letnia edycja wypełniła mój biegowy kalendarz :)
4. Wzięło mnie na czytanie. Zatem nabyłam książkę o bieganiu i obecnie oczekuję sms-a z wezwaniem do paczkomatu, może jutro... może pojutrze... :) 

Czerwiec to także nieproszony gość w postaci nerwobólu. Obecnie sytuacja jest opanowana - jeśli nie liczyć skutków ubocznych w postaci polki galopki w moich jelitach. Ale tym się nie martwię, wezmę kolejną tabletkę - tym razem osłonową i będzie dobrze :)

Zatem miesiąc czerwiec uważam, że bardzo udany i rozbiegany.
Lipiec będzie czasem mobilizacji i treningu.