piątek, 28 lutego 2014

luty 2014

No to podsumowuję kolejny miesiąc mojego biegania :)
- wtorki wyszły wybitnie niebiegowe - wszystkie wtorki... przez to kilometrów trochę mało ale kto powiedział, że musi być dużo kilometrów... ma być przecież przede wszystkim przyjemnie :) a przyjemnie było,
- środy wyszły za to bardzo pilatesowe :) a w przypływie szaleństwa i korzystając z okazji nabyłam piłkę i ćwiczę także w domu - bolą mnie chyba wszystkie mięśnie - jest super,
- dwa starty w biegach górskich zaliczone a przyjaźń z Łysą Górą została ugruntowana,
- zasmakowałam biegania po lesie - sama rozkosz.... hmmm...
- zaczynam biegać po osiem kilometrów :) a mój nowy towarzysz - garmin dzielnie mi towarzyszy :)
- zapoznałam się z Gazelami i Pumami i już nie mogę się doczekać kolejnego wspólnego treningu :)
- zakończyłam leczenie zatok
- ach, no i najważniejsze: podjęłam wyzwanie - zapisałam się na półmaraton, start w sierpniu więc mam czas żeby się przygotować. Jestem podekscytowana :)

Miesiąc krótki a mimo to trochę się działo aż sama jestem zadziwiona...

poniedziałek, 24 lutego 2014

Biegi Górskie w Otwocku - runda 3

Mój dzisiejszy numer startowy to 88 :)
Pogoda dopisała, słońce i temperatura były idealne do biegania. 
Na starcie zajęłam strategiczne miejsce na końcu i zaatakowałam Łysą Górę jak zwykle prawą stroną. Uruchomiłam swoją mantrę: "nie tak szybko, tylko spokojnie". Potem trochę z górki i prosto. Leśna ścieżka dziś ukazała swe prawdziwe oblicze i obnażyła wszystkie nierówności i korzenie skrywane do niedawna pod głębokim śniegiem... Dziś było sucho i wygodnie. 
Zakręt przy słupie wysokiego napięcia i kolejny podbieg. Uruchomiła mi się kolejna mantra: "pracuj rękoma"... Faktycznie, gdy ręce pracują to i nogom jakby łatwiej się biegło... zadziwiająca jest natura... Podbiegłam. Nawet nie było strasznie. 
Kolejny zakręt - 90 stopni w prawo i moim zdaniem najpiękniejszy odcinek trasy. Po prawej stronie drogi - wysokie, leśne sosny, a po lewej  brzozowa polanka... brzózki - dużo niższe niż sosny, nie zasłaniają słońca więc na tym odcinku trasy słońce bezwstydnie smyrało biegaczy po nosach i policzkach. Jednak to co działo się pod nogami nie pozostało bez wpływu na czas końcowy - piach, straszliwy piach i kolejny podbieg może tak stromy jak Łysa ale dość długi. Znowu mantra: "pracuj rękoma" i fotograf... że też on się zawsze ustawi w takim miejscu gdzie człowiek najbardziej zasapany :/ Dalej jeszcze kawałek drogi z piachem. Trochę minęłam go bokiem. I z powrotem jestem na szczycie Łysej. Trasa odbija w lewo. Długi zbieg leśną ścieżką, trzeba uważać na korzenie. Potem ostatnia prosta... tym razem nie miałam kogo gonić i wyprzedzać i jakoś trudno mi było znaleźć siły na piękny finisz... Mimo to wydłużyłam krok i oszołomiona własną prędkością wpadłam na metę :)

Już na trasie wiedziałam, że to będzie mój najlepszy czas bo zerkałam na zegarek i wiedziałam, że tempo mam niezłe ale żeby w jakiejkolwiek kategorii zająć pierwsze miejsce to nawet nie marzyłam... a tu proszę bardzo: jestem pierwsza w swojej kategorii wiekowej :) Ok, nas wszystkich w tej kategorii jest sześć osób a w trzech biegach wzięły udział dwie osoby... ale jak nie patrzeć na tym etapie mam złoto :) Oj, chciałoby się tą pozycję utrzymać ale w przyszłym tygodniu zjazd na uczelni krzyżuje plany, chyba, że... ulegnę niecnej pokusie opuszczenia porannych wykładów... No sama nie wiem...


 oto Szalona w rankingu po trzeciej rundzie :)

sobota, 22 lutego 2014

jak to uczciwa praca nie popłaca...

Urzędnicy administracji samorządowej/państwowej zarabiają za dużo? 
Proszę się nie martwić to się zmienia. Drugi rok z rzędu zarobiłam ponad 2% mniej w porównaniu do poprzedniego roku. Jak tak dalej pójdzie to akurat przed emeryturą wyjdę na zero... :/
Dla zobrazowania sytuacji: litr mleka w 2011 kosztował 1,75 zł a obecnie płacę 2,45 zł. 
Pracownicy z umową na czas nieokreślony odchodzą i zmieniają pracę... chyba też zacznę szukać alternatyw bo jeszcze rok i nie będzie mnie stać na zaspokojenie podstawowych potrzeb nie mówiąc już o takim szaleństwie jak wyjście do kina (o zakupie nowych butów do bieganie nawet nie będę wspominać...)
Porażka... :(

wycieczka biegowa po lesie :)


Pewnego dnia pomyślałam sobie, że pobiegnę tak po prostu, przed siebie.Jak pomyślałam tak zrobiłam. Wyszła z tego ciekawa, relaksacyjna i pełna przygód wycieczka biegowa po Mazowieckim Parku Krajobrazowym a konkretnie po Rezerwacie Przyrody Torfy.

Na miejsce podjechałam samochodem - taki początek wycieczki biegowej ;) Zaparkowałam pod lasem. Zaczęłam grzecznie od rozgrzewki i udałam się w kierunku drogi do starej leśniczówki. Gdy ujrzałam czarne, błotniste bajoro, które miało być drogą i pamiętam, że kiedyś było, lekko zwątpiłam ale szybko się zorientowała, że z boku wydeptana jest ścieżka więc dziarsko ruszyłam do przed siebie.


Przystanek pierwszy: Jezioro Torfy a raczej zmarzlina Torfy (foto poniżej). W  warunkach letnich roi się tu od kaczek, łabędzi i ryb, które muskają taflę wody od spodu i dopraszają się o okruchy. Dziś zamarznięte jezioro świeci pustkami - trochę smutny widok... Jedynym wesołym akcentem było stado sikorek, które raczyły się wywieszoną na pobliskich drzewach słoniną... ależ one miały uciechę, a się przekomarzały a się przepędzały... Normalnie można stać i patrzeć z godzinę ale jak się nie biegnie to robi się zimno więc pożegnałam się z jeziorem i sikorami i ruszyłam dalej.


Zaciekawiły mnie zawieszone na drzewach tabliczki - takie jak ta poniżej - tu akurat dzik, ale były też: łabędź, ryś, bocian, jeleń, jeż, sarna, wilk, wydra... No nie wiem czy to są zwierzęta, które żyją w tym lesie... co do rysia mam wątpliwości ale może się mylę... muszę się douczyć. Wątpliwości natomiast nie mam co do dzików gdyż wielokrotnie mijałam całe połacie zryte przez dziki. Dobrze, że żadnego nie spotkałam ;)


I tak sobie biegłam i biegłam... Z drogi-czarne bajoro skręciłam w dukt leśny bo tam sucho i przyjemnie i biegłam sobie i biegłam. W oddali zamajaczyły mi jakieś postacie... "ludzie czy zwierzęta?" - pomyślałam. Zaczęłam się wpatrywać... Eeee śmiga coś małego i czerwonego... może specem od leśnych zwierząt nie jestem ale wiem, że ani dzik ani sarna ani nawet ryś, do którego bytności tutaj mam wątpliwości, czerwone nie są. Dziarskim krokiem ruszyłam dalej z postanowiłam, że nigdzie nie skręcam - co by się nie zgubić i biegnę sobie to tego prześwitu, który widać w oddali...No i do prześwitu dobiegłam, rozejrzałam się "gdzie ja właściwie jestem? i w którą stronę dalej?" (foto poniżej) Z bocznej drogi wyłoniło się starsze małżeństwo z kijkami: "i jak się biega?" - zapytał starszy pan. "Świetnie" - odpowiedziałam - "tylko nie za bardzo wiem gdzie jestem..." Pan się troszkę uśmiał ale po ustaleniu celu, wskazał mi właściwą drogę. 
O, blondynkowo kompromitacjo!!! Okazało się, że wyczucia i orientacji w terenie to nie mam za grosz. Od tej polanki, na której czułam się tak zgubiona do samochodu miałam ok 500 m... i to pozostawię bez komentarza....


Stwierdziwszy, że  jeszcze nie mam dość i że kilometrów trochę za mało zrobiłam pobiegłam sobie w kierunku cmentarza żydowskiego - nigdy tam nie byłam a przecież obecność Żydów w Otwocku i Getto Otwockie to kawał historii. Biegło się przyjemnie, sucha ścieżka i szum drzew...Cmentarz Żydowski jest porządkowany co jakiś czas przez grupy młodzieży (harcerzy chyba) mimo to zarośnięte i zdewastowane nagrobki mogą budzić strach. Przystanęłam na chwilę, podumałam... Potem rozejrzałam się... W oddali zamajaczył mi biało-czerwony murek... "Ciekawe co to jest..." - ruszyłam. Przez chwilę miałam myśl, że jeśli to jest murek przy Czerwonej Drodze od strony Karczewa to chyba umrę... Tak, już powinnam nie żyć. To był ten murek... Czyli miejsce bardzo dobrze mi znane... "Jak tu wszędzie blisko..." - pomyślałam i zawróciłam w kierunku samochodu.

Tym sposobem zwiedziłam trochę lasu, oddałam hołd historii, nawdychałam się świeżego powietrza i ubłociłam buty. Przekonałam się, że zgubić się w lesie nie jest łatwo, gdyż nie jest on duży i gdzie by się nie dobiegło to zaraz jakieś znajome miejsce się wyłania. Wycieczka po lesie bardzo udana i już szukam wolnego terminu w kalendarzu na następną... dobrze, że dnie co raz dłuższe :)

środa, 19 lutego 2014

gdy tylko pomyślę...

Tak się złożyło, że właśnie wróciłam z dwudziestych zajęć pilatesu... <fajerwerki i konfetti> Jak przypominam sobie swoje początki to sama nad sobą kiwam głową ze współczuciem... Dziś też nie było łatwo i nadal są takie ćwiczenia, które znajdują się poza moimi możliwościami ale ćwiczę dzielnie i wytrwale i nie zrażam się wredną i podstępną grawitacją.

W poniedziałek robiąc zakupy w jednym z supermarketów o owadziej nazwie, spostrzegłam kosz z akcesoriami treningowymi "wszystko po 19,99!!!" Pochyliłam się nad koszem a moim oczom ukazała się piłka do pilatesu :) Obok kusiła jeszcze skakanka ale stwierdziłam, że może po kolei i powoli bo co za dużo to nie zdrowo... a jeszcze mogę się nie powstrzymać i zacząć skakanie w domu... boję się myśleć co by na to powiedzieli sąsiedzi... a piłka to jakaś taka spokojniejsza mi się wydała. Nabyłam więc ową drogą kupna-sprzedaży. W domu ją napompowałam (pompka była w zestawie) i okazało się, że mam stanowczo za małe mieszkanie... Poza tym piłka jest piękna, wspaniała, okrągła, wygodna, milusia i nawet kolorystycznie pasuje mi do wystroju. Turaljąc się na piłce westchnęłam sobie, że fajnie by było gdyby na środowym pilatesie były ćwiczenia na piłce... bo: po pierwsze - już dawno nie było a po drugie - przypomniałabym sobie kilka figur...
Dziś na salę znowu weszłam ostatnia. Wchodzę i widzę: wszyscy siedzą na piłkach!!! Jupi!!! Ucieszyłam się chociaż potem z minuty na minutę powodów do radości było co raz mniej...

Tak czy siak, dochodzę do wniosku, że muszę uważać o czym myślę i czego sobie życzę bo to mi się może spełnić bo jak sobie pomyślę, że będę biegać to przestaje padać, jak pomyślę, że mogłyby być ćwiczenia piłce to proszę bardzo "jak sobie stryjenka życzy"... no to myślę...hmmm...

sobota, 15 lutego 2014

a ja sobie biegam...

Ostatnie stresy dały mi się we znaki... wspominałam o tym trochę. Nie chcę się skupiać na samych stresach i ich przyczynach bo to nie one są bohaterem tego blogu. Ale, że stresy ma każdy z nas nie ulega wątpliwości, tak samo jak to, że każdego z nas co innego będzie stresowało, u każdego z nas stres inaczej się będzie objawiał i każdy z nas inaczej ze stresem sobie będzie radził.
Moje stresy blokują mi klatkę piersiową. Żebra kurczą się i ściskają mnie jak obręczą. Płuca zmniejszają się o połowę tak, że robię jedynie krótkie, płytkie wdechy - wiadomo, że długo tak nie można pociągnąć... Serce zaczyna wariować, ciśnienie krwi szybuje w górę, albo pojawia się kłucie pod żebrami... Do niedawna lekiem na całe zło było jedzenie i nawet dziś łapię się na tym, że przy jakimkolwiek napięciu sięgam do lodówki albo idę na donaldowego hamburgera i frytki... a potem to już tylko wyrzuty sumienia, że się obżarłam i kolejny stres, bo wyrzuty sumienia raczej nie dają poczucia komfortu i satysfakcji... więc? znowu jedzenia... i tak w kółko... 

Dziś postanowiłam, że nie ulegnę donaldowej pokusie a w zamian pobiegam. Ale nie tak jak zwykle czyli kółeczko 6 km i już, tylko pobiegnę sobie daleko i będę sobie biegła i biegała i biegła aż się zmęczę. A jak się zmęczę to sobie pomaszeruję aż odpocznę a potem znowu będę biegła i będę biegła. Pomyślałam sobie, że tym sposobem moje płuca będą musiały trochę wyluzować, żeby dotlenić organizm. Moje serce będzie musiało się ogarnąć, żeby wrócić do właściwego rytmu a żebra będą musiały rozluźnić uścisk i dać trochę przestrzeni płucom... 
Czy tym sposobem stres zniknie? Z pewnością nie. Ale skutecznie pozbędę się napięcia, zmniejszę negatywne, dla mojego zdrowia, skutki stresu.

Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Wybrałam się do lasu i biegłam sobie i biegłam... wycieczka biegowa po lesie była bardzo udana a, że pełna wrażeń i przeżyć to zasługuje na oddzielny wpis opatrzony fotkami. W każdym razie moje przeczucie się sprawdziło. Organy wewnętrzne wróciły do swojego normalnego trybu, przyczyny stresu nie zniknęły... ale perspektywa jakaś taka inna się zrobiła.
A teraz gotuję zupę brokułową, właśnie sprawdziłam wyniki egzaminu z psychologii (dostałam 4,5) i tak sobie myślę, że świat jest piękny :)

piątek, 14 lutego 2014

kolejny pierwszy raz...

...tym razem pierwszy raz z garminem i pulsometrem. Okazało się, że serce mam i nawet bije a jak biegnę to bije szybciej...

Przygotowanie do wyjścia z domu. 
Cały dzień stopy miałam jak lody i po wielu próbach rozgrzania ich doszłam do wniosku, że właściwie jedynym sposobem na ich rozgrzanie jest bieganie. Ostatnio miałam jakiś kryzysik, nie chciało mi się, miałam poczucie zmęczenia, niewyspania i ogólnej niechęci do wychodzenia z domu. Kryzys przełamał ostatni pilates. A następnego dnia, wróciwszy z pracy, odziałam się stosownie i wyszłam z domu. Dziwne uczucie - bieganie bez frustracji i niepokoju związanego z brakiem współpracy ze strony smartfona i aplikacji endo... czasem znalezienie satelity zajmowało mu i 20 min a endo z bliżej niewyjaśnionych przyczyn odmawiało współpracy. Tym razem telefon wrzuciłam do wewnętrznej kieszeni. Na rękę założyłam zegarek i byłam gotowa.
Pogoda przyjemna. Na termometrze 4st.C. Wilgotne powietrze. Biegłam sobie i biegłam i jak zwykle pierwsze dwa kilometry były średnie, po nich stwierdziłam, że już nie chcę biegać a po kolejnym kilometrze doszłam do wniosku, że to nie prawda i że bieganie jest fajne i biegłam sobie dalej. A zegarek pokazywał różne cyferki... ku mojej rozpaczy... i tu muszę przed czytelnikami obnażyć swoją piętę achillesową a mianowicie cyferki... 
Liczby i cyfry są mi zupełnie obce, dla mnie nie niosą za sobą prawie żadnego przekazu, zapamiętuję je na zasadzie "około" np coś kosztowało około 5 zł a potem się okazuje, że w jednym sklepie kosztowało 4,70 a w drugim 5,40 - dla mnie to jest wszystko jedno bo to jest około 5 zł ;) Czeskie błędy? - to moja codzienność: widzę 17, myślę 71 a co napiszę to doprawdy jest zawsze zagadką... Gdyby w moich czasach szkolnych diagnozowano różne "dys-" (dysgrafie, dysortografie itp) mnie z pewnością zdiagnozowano by dyskalkulję...
A pulsometr pokazuje właśnie cyferki... chociaż, szczerze powiedziawszy nie miałam oczekiwania, że będzie posługiwał się literami albo innymi piktogramami... tak więc moje średnie tętno podczas biegu wyniosło 162 a maksymalne 176... nie do końca jeszcze wiem co wynika z tej matematyki i co to wszystko znaczy... a może znaczy to jedynie tyle, że moje serce jest i bije...

środa, 12 lutego 2014

czerwone ciężarki...

Jakoś tak zamarudziłam, że jak weszłam na salę to jako ostatnia brałam matę... za chwilę okazało się, że należy też zaopatrzyć się w ciężarki, które należy sobie wygrzebać ze skrzyni stojącej w kącie. Wybór ciężarków, szczególnie z ograniczonym oświetleniem i pod presją czasu okazał się dla mnie trudnym zadaniem na tyle, że sam Pan-Instruktor się pofatygował i sprawnym ruchem wybrał dla mnie dwie sztuki. Zdziwiłam się tylko: "Czerwone?", na co Pan-Instruktor odrzekł: "No przecież dasz radę ;)" Ciężarki w kolorze czerwonym to te cięższe, lżejsze, z którymi do tej pory żyłam w względnej przyjaźni, są białe... ale dziś dostałam czerwone... Bez nadziei na lekki trening udałam się na swoje miejsce. 
Ćwiczenia zaczęły się jak zwykle rozgrzewką, po której byłam tak rozgrzana, że nie wiedziałam jak się nazywam, koszulkę miałam mokrą a policzki czerwone jak po opalaniu bez kremu z filtrem... a tu trzeba ciężarki przyodziać... To, co działo się dalej pozostawię bez komentarza... jednym słowem rzeź, masakra i walka z grawitacją...
Na koniec rozciąganie i tu mój organizm się zbuntował i z lekka zasygnalizował, że ma dość. Uczucie odpływającej krwi z twarzy i zimna na policzkach (które, o dziwo, ani na chwilę nie straciły koloru), lekkie poczernienie świata przed oczami... "Nie jest dobrze..." - pomyślałam i zrobiłam sobie przerwę w ćwiczeniach. Jednak omdlenia nie są w moim stylu więc o własnych siłach opuściłam salę i szczęśliwie wróciłam do domu.
Wniosek z tego jest taki, że trzeba więcej spać, lepiej się odżywiać i nie wymagać od siebie zbyt wiele jak się pogoda zmienia i o dziwo tym razem nie dostałam okresu ;) A jutro biegam z moim nowym przyjacielem... już się nie mogę doczekać. Tymczasem dobranoc.

wtorek, 11 lutego 2014

lakmusowy papierek

Jakoś tak leniwie mi się zrobiło. Mniej biegania i mniej radości z biegania... Zaczęłam rozmyślać i doszłam do wniosku, że bieganie to mój lakmusowy papierek. Gdy bieganie przestaje mnie cieszyć to znaczy, że coś jest nie tak. Obecnie doszłam do wniosku, że zarwane noce (bezsenność z powodu stresu) albo spanie po 5-6 godzin to zdecydowanie za mało żeby mieć siłę na fajne bieganie. Poza tym to co i jak jem w ostatnim czasie także pozostawia  wiele do życzenia... ale jak pomyślę o tych nawodnionych pomidorach i oklapłych ogórkach to mi się odechciewa zdrowego odżywiania. Tak czy siak trzeba się ogarnąć bo nowy przyjaciel do biegania czeka... Teraz będę wiedziała jakie mam tętno... a może okaże się, że nie mam serca...


poniedziałek, 3 lutego 2014

pobiegane - poślizgane

No i pobiegane... a raczej poślizgane :/ ...do czego do doszło żeby nieodśnieżonych chodników poszukiwać!

Bo z tym odśnieżaniem to jest tak:
Wersja pierwsza:
Pada śnieg. Jest mróz. Chodniki są odśnieżane na potęgę, nawet do żywej kostki. Za kilka dni przychodzi lekka odwilż. To co na chodnikach zostało topi się i lekko zamarza pod wpływem lekko ujemnej temperatury. W tym oto sposób powstaje tzw. "szklanka". Oczywiście nikt już piaskiem czy solą nie posypuje. - Tym sposobem zjechałam z chodnika na jezdnię, dobrze, że nic nie jechało...
Wersja druga:
Pada śnieg. Jest mróz. Nikt nie odśnieża chodników. Gdy przychodzi odwilż a potem mróz, zalegający śnieg jedynie się ubija, nie tworzy ślizgawki. Dziś szukałam takich nieodśnieżonych chodników.
 
Wniosek jest następujący:
W takie dni jak dziś nie należy biegać po mieście. Następnym razem zrobię sobie wycieczkę do lasu. Sukcesem dzisiejszego dnia jest niewątpliwie to, że w końcu dobrze byłam ubrana, nie było mi ani za ciepło, ani za zimno. A buty do biegania schną szybko... :)

niedziela, 2 lutego 2014

Biegi Górskie w Otwocku - runda 2

Runda druga Biegów Górskich na Łysej Górze się odbyła :)
Moja relacja z Łysą Górą została już nie co zacieśniona i przez poprzedni start i przez wtorkowe spotkanie więc wiedziałam co mnie czeka... przynajmniej tak myślałam, nie przewidując tego z czym miałam się zmierzyć.

Tym razem Organizatorzy spisali się bez zarzutu. Nawet sala do przebrania się i zostawienia bambetli był udostępniona (dziękujemy Domowi Dziecka). Po odbiór numeru startowego zgłosiłam się nie co zmachana gdyż na miejsce musiałam dotrzeć pieszo - samochód odmówił współpracy a do lasu autobus żaden nie dojeżdża więc rozgrzewkę miałam porządną, 6-kilometrową...
Na starcie znajome twarze. Jeszcze tylko grupowe zdjęcie i START! Ruszyliśmy. Ja oczywiście zajęłam strategiczne miejsce na końcu, co by nikt się o mnie nie potknął. Ruszyłam a w głowie miałam jedną myśl: "powoli, powoli, nie spiesz się"... Już wiedziałam, że pod górę wbiega się po prawej stronie. Udało się. Na szczycie nawet nie sapałam jak stara lokomotywa, ruszyłam więc ostrożnie do przodu, uważając na korzenie i pieńki schowane pod wysokim śniegiem. Biegłam i podziwiałam widoki lasu zawianego śniegiem. Wyprzedziłam znajomą, która poprzednio była na mecie przede mną. Teraz powiedziała, że możemy się zamienić ;) Droga między szpalerem brzóz a pod nogami... ŚNIEG!!! Nie śnieg, tylko ŚNIEG!!! a przede mną podbieg w ŚNIEGU ponad kostki... Myśl: "nie dam rady"... buty zapadają się, ześlizgują się na boki, nie mają od czego się odbić żeby dać krok do przodu, nie mam już siły trzymać równowagi... W pewnym momencie biegłam sama... śnieg, brzozy, słońce, walka i ja :) a tu Pan Fotograf celuje we mnie objektywem i krzyczy "dasz radę! dawaj! dawaj!" i pstryka... Doprawdy, głupio by było na zdjęciu z biegów iść więc zebrałam się w sobie i pobiegłam i biegłam dalej. Potem więcej było z górki więc było niby łatwiej chociaż śnieg pod nogami się mielił... Wybiegłam na ostatnią prostą. Przede mną biegnie kobieta. Jakoś tak wyczułam, że ona też będzie kończyć bieg. Wykrzesałam ostatki sił, wydłużyłam krok i przyspieszyłam... Nie mam pojęcia skąd miałam jeszcze siłę ale ją wyprzedziłam :) Na metę wbiegłam z czasem 19:09 - trochę gorzej niż poprzednio a mimo to nie byłam ostatnia :) i nawet w swojej kategorii wiekowej zajęłam miejsce nie ostatnie :)
Po biegu spożyłam przydziałową ciepłą herbatkę :) i nabyłam miseczkę ciepłej zupy - była naprawdę pyszna.
Tak oto zainaugurowałam biegowy luty, to jest dobry początek miesiąca :)