Jakoś tak zamarudziłam, że jak weszłam na salę to jako ostatnia brałam matę... za chwilę okazało się, że należy też zaopatrzyć się w ciężarki, które należy sobie wygrzebać ze skrzyni stojącej w kącie. Wybór ciężarków, szczególnie z ograniczonym oświetleniem i pod presją czasu okazał się dla mnie trudnym zadaniem na tyle, że sam Pan-Instruktor się pofatygował i sprawnym ruchem wybrał dla mnie dwie sztuki. Zdziwiłam się tylko: "Czerwone?", na co Pan-Instruktor odrzekł: "No przecież dasz radę ;)" Ciężarki w kolorze czerwonym to te cięższe, lżejsze, z którymi do tej pory żyłam w względnej przyjaźni, są białe... ale dziś dostałam czerwone... Bez nadziei na lekki trening udałam się na swoje miejsce.
Ćwiczenia zaczęły się jak zwykle rozgrzewką, po której byłam tak rozgrzana, że nie wiedziałam jak się nazywam, koszulkę miałam mokrą a policzki czerwone jak po opalaniu bez kremu z filtrem... a tu trzeba ciężarki przyodziać... To, co działo się dalej pozostawię bez komentarza... jednym słowem rzeź, masakra i walka z grawitacją...
Na koniec rozciąganie i tu mój organizm się zbuntował i z lekka zasygnalizował, że ma dość. Uczucie odpływającej krwi z twarzy i zimna na policzkach (które, o dziwo, ani na chwilę nie straciły koloru), lekkie poczernienie świata przed oczami... "Nie jest dobrze..." - pomyślałam i zrobiłam sobie przerwę w ćwiczeniach. Jednak omdlenia nie są w moim stylu więc o własnych siłach opuściłam salę i szczęśliwie wróciłam do domu.
Wniosek z tego jest taki, że trzeba więcej spać, lepiej się odżywiać i nie wymagać od siebie zbyt wiele jak się pogoda zmienia i o dziwo tym razem nie dostałam okresu ;) A jutro biegam z moim nowym przyjacielem... już się nie mogę doczekać. Tymczasem dobranoc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz