poniedziałek, 28 kwietnia 2014

zakochaj się w sobie :)

Dziś głęboka refleksja Szalonej na temat motywacji i miłości do samej siebie.


Powszechnym błędem ludzkości jest to, że określa ona czego nie wolno robić. Do dzieci mówimy: "nie biegaj!" "nie krzycz!" "nie przewróć się!" Dorośli mówią sobie: "nie będę jeść słodyczy!" "nie będę palić!" "nie będę robić tego czy tamtego"... Pewnego dnia, zupełnie niepostrzeżenie, okazuje się, że jesteśmy tak obwarowani różnymi zakazami, że ciągle musimy się pilnować i być czujni czy aby na pewno przestrzegamy tego wszystkiego co sobie narzuciliśmy... Pojawia się stres: "O matko! zjadłam ciastko! cała dieta na nic!" ...frustracja ...załamanie ...rezygnacja ...i następuje mega obżarstwo a potem jeszcze większe wyrzuty sumienia a potem jeszcze ostrzejsze zakazy bo przecież trzeba siebie ukarać... Smutne... Dlaczego mamy się dręczyć, stresować, działać wbrew naturze i swoim potrzebom? Dlaczego mamy stwarzać sytuacje, które powodują w nas frustrację i złość?... Złość na samego siebie a potem na cały świat... 
Gdy mówimy: "nie rób tego czy tamtego..." stwarzany pewnego rodzaju pustkę i niczym innym jej nie zapełniamy. W rezultacie odczuwamy brak, stratę, dezorientację a to z kolei powoduje frustrację i złość. Natura nie lubi pustki.

A spójrzmy na to z drugiej strony. Gdy mówmy do dziecka: "Daj mi rękę i idź obok mnie spokojnie, proszę" nie ma pustki, przestrzeń wypełniona jest konkretnym działaniem a efekt jest taki, że dziecko przestaje biegać (to jest pewnego rodzaju uproszczenie, ale przykłądy mają być proste). Dorosły postanawia: "nie będę palić" - super, a ja się pytam "to co będziesz robić? czym zajmiesz swoją głowę, swoje ręce, swoje pieniądze?"... Natura nie lubi pustki.

Kolejnym pytaniem jest: "po co ja to chcę robić? co mi to daje? jakie mam korzyści?" "po co chcę nie jeść słodyczy?" "po co nie chcę palić?"...
Moja trasa, którą zazwyczaj biegam, ma ok 7,5 km. Na piątym kilometrze mogę skrócić trasę i wrócić szybciej do domu. Pewnego dnia dopadła mnie myśl, że już dalej nie dam rady, skręcam i biegnę już do domu, ale zaraz przyszła myśl o tym jaka będę na siebie zła(!) jak teraz wrócię do domu i nie przebiegnę planowanego dystansu. Mijając skręt popatrzyłam przed siebie i poczułam to zadowolenie i satysfakcję, które czekają na mnie na końcu trasy. I pobiegłam. I tak jak pomyślałam, tak właśnie się czułam. Więc po co biegam, po co nie jem słodyczy? No właśnie po to abym mogła być sama z siebie dumna, abym patrząc w lustro mogła sobie powiedzieć: "ale ty fajna babka jesteś", po to aby w końcu być inspiracją do pozytywnych zmian wśród moich znajomych...
Każdy człowiek chce być zauważony, chce się czuć ważny i wyjątkowy, chce być doceniony i kochany. Ale dopóki sama siebie nie docenię i nie pokocham to inni też nie będą mogli mnie docenić.
Zatem zakochaj się w sobie już dziś! :)

niedziela, 27 kwietnia 2014

i kto tu rządzi?...

Na początek dowcip:

Pokłóciły się okrutnie członki ciała. No bo kto niby ma być szefem?
– Toż jasnym jest, że ja – burknął mózg – to ja tu myślę i wszystko kontroluję.
- Bzdura! – zaprotestowały ręce – my tu robimy najwięcej – zarabiamy na wasze utrzymanie.
- Ech – westchnęły nogi – to nasza rola rządzić, to my decydujemy jaki kierunek obrać i dążyć w słusznym kierunku.
- My – odparły oczy – myśmy szefami – my wszystko widzimy i naprawdę nic nam nie umyka.
- Bzdura – odparł żołądek – to ja tu rządzę, wytwarzam wam wszystkim energię, ciężko pracuję i trawię. Beze mnie zginiecie…
- JA BĘDĘ SZEFEM – nagle odezwał się milczący dotąd tyłek – I JUŻ.
Śmiech ogólny, no całe ciało się nie może pozbierać.
- DOBRA – odpowiedział tyłek – jak tak, to STRAJK. I przestał robić cokolwiek.
Minęło kilka godzin...
Mózg dostał gorączki,
ręce się powykrzywiały,
nogi zgięły się w kolanach,
oczy wyszły na wierzch,
żołądek wzdęło i spuchł z wysiłku...
Szybko zawarto porozumienie. Szefem został tyłek.
I tak to już jest drodzy moi. Szefem może zostać tylko ten, co gówno robi.

A teraz biegowa parafraza:

Wpada człowiek na pomysł, że będzie biegał, myśli sobie: "Nogi mam to mogę biegać... przecież to one rządzą w bieganiu." Po jakimś czasie dochodzi do wniosku, że do biegania przydają się także i ręce, "gdy pracuję rękami nogi łatwiej się kręcą" - myśli. Po kolejnych tygodniach dochodzi do wniosku, że "najważniejsza jest głowa, wszystko jest w mojej głowie..."
Aż pewnego dnia, podczas treningu tyłek daje o sobie znać i okazuje się, że to właśnie on rządzi bieganiem i decyduje o długości treningu :/
I tak to już jest moi drodzy... wiemy coś o tym?
A kto u was rządzi?

czwartek, 24 kwietnia 2014

umiesz liczyć, licz... latarnie?

W ferworze walki o lepszą kondycję i mniejszą ilość kilogramów oraz na fali irytacji spowodowanej moim ślimaczym tempem biegania stwierdziłam, że do mojego biegania należy dodać jakiś element urozmaicenia. Pomyślałam, pogooglowałam, poczytałam i wymyśliłam przebieżki :)
Plan był prosty: 100 m szybko, 100 m wolniej i tak z pięć razy.
Wykorzystując cudo techniki jakim jest mój garmin użyłam funkcji "interwały" - "a niech mi liczy te metry" - pomyślałam. Jednak współpraca z garminem w tym zakresie nie układa się najlepiej. Jakoś tak garmin sam sobie i dla siebie mierzy i nie ma życzenia mnie o swoich pomiarach informować... a biec z nosem w zegarku to trochę jednak nie wygodnie... miałam nadzieję na komunikację akustyczną... Zaczęłam więc szukać innego sposobu...
Gdzieś wyczytałam, że można liczyć kroki... No dobra, ale jak mam liczyć kroki i biec szybko a potem liczyć kroki i biec wolniej a jeszcze w międzyczasie liczyć ile razy liczę kroki wolne lub/i szybkie... to zdecydowanie za dużo liczenia na raz. Dopadło mnie uczucie pogłębiającej się bezsilności...

W tym miejscu muszę zaznaczyć, że liczenie w ogóle nie jest moją mocną stroną. Czeskie błędy, odejmowanie lub przeskakiwanie cyfr przy kolejnym numerowaniu to u mnie norma. Nigdy nie pamiętam co ile kosztowało i w którym sklepie jest taniej. Nawet rozmiaru buta (także tego do biegania) podanego w centymetrach nie pamiętam... więc jak uświadomiłam sobie, że to liczenie miałabym wykonywać na trzech płaszczyznach to jakoś tak słabo mi się zrobiło i już chciałam zrezygnować z tych startów, medali i z tego całego półmaratonu... ale o dziwo, nie z biegania :) Bo w zasadzie jak biegam to nie muszę niczego liczyć, z nikim nie rywalizuję i żadna meta na mnie nie czeka... Ale zaraz pomyślałam sobie, że ja bardzo lubię dostawać medale. Rozwiązanie problemu odłożyłam na potem. Tymczasem odziałam się stosownie i planowaną trasę sobie pobiegłam, "a pod koniec, jak mi się coś rozjaśni, to zrobię te przebieżki" - pomyślałam, wychodząc z domu.

Biegłam sobie i biegłam i gdzieś na czwartym kilometrze doszłam do wniosku, że przecież moje przebieżki mogą być liczone przez latarnie ;) Więc dwie latarnie szybciej, dwie latarnie wolniej i tak było sześć razy... Muszę przyznać, że ten sposób okazał się całkiem skuteczny chociaż nie mam pewności czy:
1. odległości między lataniami są równe, nie wspominając już o problemie określenia planowanych 100 metrów...
2. czy jakiejś latarni nie przegapiłam, co skutkowałoby dłuższym lub za krótkim dystansem :/
A w ogóle to jaka jest odległość między latarniami? Czy są na to jakieś normy ustawowe lub unijne? I ile to jest na litość boską 100 metrów??? Z miarką chyba będę biegać... 

No i tak właśnie moje bieganie, nieudolnie usiłuję przerobić, choćby odrobinę, na trenowanie. Obecny stan rzeczy nie rokuje nadziei na sukcesy ale jeszcze rok temu całe moje jestestwo nie rokowało a dziś... proszę bardzo: oto ja :)

wtorek, 22 kwietnia 2014

chrupiąca pycha

Składniki:
seler naciowy
paluszki "krabowe"
groszek konserwowy
ananas
odrobina majonezu

Wykonanie:
Seler naciowy, paluszki "krabowe" i ananasa kroimy (nie za drobno), dodajemy groszek. Wszystko mieszamy i dodajemy odrobinę majonezu.

Wskazówki:
- "odrobina majonezu" to tyle żeby był smaczek, składniki sałatki nie muszą pływać w majonezie, mają się w nim jedynie lekko zamieszać,
- ja daję majonez kielecki gdyż ma on ostrzejszy smak i świetnie się łączy ze słodkim sokiem ananasa.



SMACZNEGO!

czwartek, 17 kwietnia 2014

zmęczenie, krytyk i garmin...

Dużo pracy, mało snu - to mieszanka niezbyt dobra dla biegacza. 
Takie zmęczenie zawsze uaktywnia mojego wewnętrznego krytyka, który zasiada na moim ramieniu i zaczyna mi szeptać do ucha: "nie dasz rady", "przecież inni biegają szybciej od ciebie, nigdy ich nie dogonisz", "tylko się ośmieszasz", "znowu będziesz ostatnia", "no, doprawdy!!! ty chcesz poprawić czas??? a jak ci się nie uda to będziesz rozczarowana i co ludziom powiesz...", "nie nastawiaj się", "nawet nie próbuj", "daj już sobie spokój z tym bieganiem"...
Mój wewnętrzny krytyk siedzi na moim ramieniu jak cień. Ubrany jest w długą szarą szatę, na głowę ma zaciągnięty kaptur, z którego wystaje tylko szpiczasty nos. Na nogach ma czarne buty z zawiniętym ku górze czubkiem. Siedzi ten krytyk i szepcze... czasem macha nogami, czasem podrapie się po nosie... Szepcze i uśmiecha się szyderczo...
Trudna jest walka z krytykiem... chociaż podobno całkiem dobrze sobie radzę w dyskusji z nim i dość skutecznie zbijam go z pantałyku. Lecz gdy jestem zmęczona, nie mam siły na dyskusje... wtedy jest naprawdę ciężko...

W tym tygodniu nie biegałam i nie byłam na pilatesie. 
Po pierwsze: fizycznie nie miałam siły. 
Po drugie: nie miałam zbytnio czasu bo na święta ja przyjmuję rodzinę więc przygotowania mnie zaabsorbowały całkowicie. 
Po trzecie: z premedytacją daję odpocząć kolanom, które ostatnio częściej się odzywają - no, ale ilość marcowych kilometrów mówi sama za siebie. 
Po czwarte i w nawiązaniu do trzeciego: ostatnio wysyp kontuzji u biegaczy odnotowuję i chcąc nie chcąc czytam a moje ciało jest ciekawskie i jak tylko dowie się, że coś może boleć to natychmiast musi to wypróbować... Autosugestia jakaś czy coś... pojęcia nie mam. W każdym razie, dmuchając na zimne i biorąc powyższe pod uwagę, odpuściłam sobie trochę. W tym momencie mój wewnętrzny krytyk zaciera ręce.

Jednak dziś pomyślałam sobie, że pobiegnę. Nachodziłam się trochę i po domu i po sklepach i pakiet startowy na Bieg Konstytucji odebrałam i jakoś tak w nogach poczułam, że dziś jest dobry dzień na bieganie. Więc pobiegłam sobie, tak po prostu, krótko i niedaleko, tam i z powrotem. Pomyślałam sobie, że takie krótkie bieganie do dobra okazja żeby dołożyć przebieżki, a że mój garmin ma funkcję "interwały" to myślę sobie: "dlaczego by nie skorzystać z cuda techniki?..." No i nie skorzystałam. Technika przerosła moją zdolność pojmowania. Podobno menu i obsługa są intuicyjne... No to moja intuicja albo poszła na długi spacer, albo biegłam tak szybko, że się zgubiła, albo intuicja producenta nie koreluje z intuicją blondynki... Wróciłam więc się do domu. Zrobiłam serię brzuszków, kilka ćwiczeń na piłce i porozciągałam się.
Mój wewnętrzny krytyk próbował jeszcze pytać "po co ci to", ale ja już go nie słuchałam. Fajnie się biegało. A z garminem się dogadam, jeszcze nie wiem jak i kiedy ale jak się uprę to nie będzie wyjścia :)

sobota, 5 kwietnia 2014

I Bieg Karczewski

Numer startowy: 93.
Trasa: 10 km szlakami Mazowieckiego Parku Krajobrazowego
Start: baza Torfy, godz. 10

Tradycyjnie wstałam za późno bo jak jest coś blisko to po co wstawać wcześniej :/ wrrr nie znoszę siebie za to. Jednak w przwoitym czasie dotarłam do biura zawodów. 
Pogoda miała być piękna a tu niemalże mróz. Nieświadoma tego ubrałam się w krótkie galoty i tylko dobrze, że wzięłam ze sobą ocieplany bezrękawnik. 
Wydawanie numerów szło bardzo sprawnie. Atmosfera w kolejne jak zwykle wśród biegaczy, pełna uśmiechów i żartów. 
Przed startem Pan Organizator wszystkich uroczyście wita. Pan Burmistrz Karczewa się uśmiecha. Pan Leśniczy w mundurze prezentuje się dostojnie ale i sympatycznie. Biegacze dowiadują się, że na zakrętach w newralgicznych punktach stoją strażacy i wskazują drogę (i faktycznie były ze trzy takie zakręty, że człowiek półprzytomny, w biegu mógłby się bryknąć w złym kierunku) oraz, że po piątym kilometrze będzie woda, czekolada i banany. ...ktoś jeszcze dopowiedział, że na ósmym będzie grill ;)
W końcu wystartowaliśmy. Ja oczywiście za szybko :/ Nastawiona byłam na bieganie po lesie i się nie zawiodłam. Trasa początkowo prowadziła drogą ale po drugim kilometrze skręcała w las i potem było już tylko trudniej... Jak to w lesie: korzenie, nierówności, piachy mniejsze, większe i te ogromne, podbiegi i na całe szczęście zbiegi a czasem wszystko to na raz... Po piątym kilometrze faktycznie był wodopój, oaza normalnie na pustyni zmagania się z trudem biegu... woda nigdy mi tak nie smakowała... Pewien odcinek trasy pokrywał się z trasą Biegów Górskich - najcięższy, najbardziej piaszczysty podbieg... potem kawałek między bajecznymi brzózkami - kocham te drzewa :) to był ósmy kilometr, byłam już zmęczona, a przede mną kolejny zakręt a za nim... kolejny podbieg... zaklęłam pod nosem... 
Ostatnie dwa kilometry były straszne... ale doping przed samą metą zawsze dodaje skrzydeł. Po przekroczeniu mety był medal i uściski dłoni oraz gratulacje. Poza tym było na bogato :) woda i napoje, kiełbaski i kurczak z grilla oraz banany rozdawane całymi kiściami... 



Ostatecznie garmin pokazał 9,75 km w czasie 1:12 - trochę szkoda, że nie było pełnej dychy... cóż... innym razem ;) Poza tym moje buty znacznie straciły różowość więc obecnie suszą się na balkonie...

wtorek, 1 kwietnia 2014

marzec 2014 run

W marcu, po jesienno-zimowych chorobach i niedomaganiach zaczęłam poważnie myśleć o planowanym na sierpień półmaratonie. W ramach przygotowań odbyłam owocną wizytę u Pana Doktora Ortopedy i obecnie czekam na termin na cito moich zabiegów rehabilitacyjnych... podobno ma być tak żeby zdążyć przez półmaratonem.
Poza tym stwierdziłam, że jak mam przebiec ponad 21 km to nie wystarczającym jest bieganie treningowe po 6 km :/ i raczej należałoby dystans stopniowo wydłużać... Jak pomyślałam, tak uczyniłam a skutek tego od razu widać w ilości przebiegniętych w marcu kilometrów: prawie 86!!! a w lutym było 47 km... nie źle... :)

oto ilość kilometrów przebiegnięta przeze mnie w czasie "od kiedy biegam" ;)


Niestety zwiększenie ilości kilometrów oraz Biegi Górskie odbiją się bólem w moim kolanie ale nad tym pracuję.

Poza tym marzec odbył się pod hasłem finiszu Biegów Górskich na Łysej Górze. Jeden raz nie biegłam gdyż miałam zjazd na uczelni, poza tym cztery starty zaliczone. Szału w kwalifikacji nie było ale medal dostałam :)

Pilatesowe środy przyczyniają się znacząco do poprawy mojej kondycji, sprawności, gibkości i poczucia piękna więc są kultywowane w co raz większym gronie znajomych, sąsiadek, koleżanek i psiapsiółek. Zaraza jakaś normalnie :) 

A jakie plany na kwiecień?
1. utrzymać ilość kilometrów - dodatkowa praca w tym przypadku jest klęską urodzaju gdyż stawia mnie w sytuacji wyboru :/ Wiem już, że ilości kilometrów nie zwiększę ale chciałabym utrzymać to co jest...
2. kultywować z jeszcze większym zapałem środy pilatesowe i więcej ćwiczyć w domu, w tym celu wyznaczam sobie poniedziałki na ćwiczenia domowe. W końcu piłka sama się nie poturla...
3. opcja "ewentualnie jak dam radę i nie umrę" to: kupić skakankę i skakać :) 

dieta cud

Tak, od soboty jestem na diecie. Miałam być od poniedziałku ale, że dieta trwa 10 dni to pomyślałam sobie, że od soboty to będzie tydzień i trochę a od poniedziałku to będą prawie dwa tygodnie. Dla mnie "tydzień i trochę" brzmi znacznie lepiej :) Jeśli ktoś w tym momencie doszedł do wniosku, że nie widzi różnicy, to niech już nie próbuje zrozumieć... ;)

Więc, jestem na diecie. 
Czas trwania: tydzień i trochę.
Co jem? - prawie wszystko (tak "prawie" robi różnicę). Łatwiej napisać czego nie jem. Więc: nie jem pieczywa i produktów mącznych, ryżu, kasz oraz niektórych owoców (np: banany) Poza tym wszystko jest jadalne :) Jadłospis jest tak skonstruowany, że sama wybieram co będę na dany posiłek jadła.
Jak często? - Sześć posiłków dziennie. Czyli spożywając pierwszy posiłek o godz. 6:30, jem co trzy godziny.
Dziś koleżanka w pracy zapytała, po co mi to? co daje mi ta dieta i ta szopka z tymi pojemnikami, sałatkami, serkami... Nie musiałam długo myśleć. To, że chcę zgubić parę  kilo, nie jest żadną tajemnicą ale poza tym... No właśnie! Poza tym to zmieniam swoje niewłaściwe nawyki żywieniowe. Właśnie tak. Bo to co mi pozostaje po diecie to nie tylko luz w spodniach ale także:
1. przyzwyczajenie do tego, że jem częściej a mniejsze porcje,
2. trening robienia zakupów: co z tego, że chcę się zdrowo odżywiać, skoro wchodzę do sklepu, podchodzę do tych samych samych półek co zwykle i kupuję to co zwykle. Zmiana nawyków żywieniowych wymaga zmiany nawyków zakupowych,
3. doświadczenie tego, że surówka z cukinii, pomidora i cebuli można się najeść i nie trzeba się zapychać kanapkami;
4. doświadczenie tego, że przygotowanie zdrowego i smacznego jedzenia nie zajmuje całego dnia i można na to poświęcić chwilę wieczorem i kilka minut rano
5. w czasie diety próbuję zupełnie nowych smaków.

Poza tym doszłam do wniosku, że oprócz tego co i jak jem ważne jest też moje samopoczucie. Więc mniejszą szkodą będzie zjedzenie kostki czekolady gdy najdzie mnie ochota (nawet w czasie diety) niż stresowanie się, że nie powinnam a potem przeżywanie, że złamałam dietę bo zjadłam. Równowaga i spokój, to są moim zdaniem klucze do sukcesu. Do tego oczywiście zdrowe nawyki żywieniowe i aktywność fizyczna. I sukces murowany :)

Jednak przede wszystkim muszę chcieć. Ja sama, muszę podjąć działania żeby zmiana mogła zaistnieć. Więc zamiast siedzieć i mówić jak to ja chcę, biorę kartkę i długopis i rozpisuję jadłospis na kolejne dni, przy okazji robię listę zakupów a dietę traktuję nie jako cel tylko jako drogę, która poprowadzi mnie do czasu aż samodzielnie będę znała kierunki.

Dzisiejszy tekst sponsorował kolejny znikający kilogram :)