piątek, 31 stycznia 2014

walka, z której wyszłam z tarczą :)

Kiedyś pewien miły człowiek powiedział, że jestem waleczna... wtedy to zbyłam, dziś zaczynam się zastanawiać nad trafnością tego stwierdzenia...
Bieganie zimą... śnieg... mróz... wiatr... a między tymi zjawiskami atmosferycznymi ja...
Dziś cały dzień walczyłam z sobą... Poranny 20-minutowy marsz w kierunku kolejki dał mi mocno w kość. Wiało potwornie. Zaczęłam wątpić czy dziś dam radę biegać... w końcu nie za bardzo mam się w co ubrać na taką pogodę... Po pracy droga powrotna też nie należała do przyjemnych ale gdy tylko weszłam do domu doznałam dziwnego wrażenia pod tytułem: "jak to nie biegać? i już tak cały wieczór w domu na tyłku przesiedzieć? przecież szkoda czasu..." Wizja niebiegania spowodowała, że poczułam się bardzo nieswojo... Ubrałam się więc stosownie uruchamiając swoje wszystkie moce twórcze w zakresie doboru strojów i ruszyłam...
Temperatura -8 ale jak zawiało to odczuwalna była chyba z -800. W pewnym momencie doszłam do wniosku, że nawet nie jest tak zimno jak się mogło pierwotnie wydawać, łyknęłam więc planowane 6 km i spaliłam z 500 kcal.
Po dzisiejszym dniu walki jestem z siebie zadowolona. Zwyciężyłam z sobą samą, ze swoim strachem, ze swoim zmarźlactwem (w sensie, że jestem zmarźluch), ze swoją tendencją do odpuszczania sobie... Zwyciężyłam po walce... więc chyba jednak jestem waleczna ;)

Dziś mogę także podsumować styczeń. Mimo tego, że połowę miesiąca nie biegałam bo się leczyłam to wybiegałam 40 km - więc całkiem nie źle... Ze zdrowiem już zdecydowanie lepiej. Leki jeszcze będę brała jakiś miesiąc ale nie przeszkadza to już bieganiu. Pogłębiam swoją świadomość z zakresu techniki biegu no i zadzierzgnęłam znajomość z Łysą Górą...
To był bardzo udany początek roku... a wiem, że będzie jeszcze lepiej :)
Dobranoc robaczki :)

środa, 29 stycznia 2014

są takie dni...

...że wszystko idzie nie tak, że brakuje siły by być dzielną a stawianie czoła przeciwnościom przekracza siły...
Są takie dni, że budzę się za późno, pamiętam senny koszmar, strach, ucieczkę, śmierć...
Są takie dni, że samochód się psuje, nie zdążam przygotować wszystkiego na lekcje, pranie kwitnie a obiad nie chce się sam ugotować... po prostu się nie wyrabiam...
Są takie dni, że serce więdnie, dusza płacze a samotność obejmuje mnie swoim kościstym i zimnym ramieniem... łzy same napływają do oczu... nie takich ramion pragnę...
Są takie dni... że nawet bieganie nie poprawia nastroju... 
Dzwonię do pracy i biorę dzień wolny na żądanie. Zamykam się w domu. A gdy muszę wyjść do ludzi to staję się mistrzynią uśmiechu... wykonuję po kolei zaplanowane czynności, pojawiam się w miejscach, w których muszę się pojawić... Po co inni mają wiedzieć... Inni chcą uśmiechu, radości, pozytywnej energii... Oni też miewają takie dni, też zaszywają się w domu pod kocem... a gdy wychodzą z domu to się uśmiechają...
Są takie dni... jak dziś...
Dziś nie miałam chęci nawet na bieganie więc było krótko - 4,5 km w 34 min. Pojechałam do lasu. Wiatr szalał gdy wybiegałam na otwartą przestrzeń ale między drzewami było cicho. Na śniegu widać było ślady innych biegaczy... jak to jest, że ślad biegacza można od razu rozpoznać... Pobiegałam pozdrowić Łysą Górę... oswajamy się... kolejne spotkanie już w sobotę...

poniedziałek, 27 stycznia 2014

gratyfikacja

Biegnę. W planach 6 km. Śnieg po kostki, tylko gdzieniegdzie chodniki odśnieżone. Trudno się biega w takich warunkach. Dobrze chociaż, że trochę cieplej się zrobiło (chociaż i tak termometr pokazuje -8). Powietrze jest rześkie. Ale ten śnieg pod nogami... zaspy na przejściach dla pieszych... wąskie wydeptane ścieżki, na których ciężko się minąć...
Na trzecim kilometrze dopada mnie zwątpienie i myśl "już nie dam rady..." To jest ostatni moment żeby skrócić trasę i skręcić w kierunku domu... I nagle pojawia się w mojej głowie wizja tego, jak będę zadowolona z siebie gdy przebiegnę zaplanowany dystans... czuję swój uśmiech i tą satysfakcję w w klatce piersiowej... już nie wątpię, po prostu biegnę dalej i wystawiam nos do padających płatków śniegu...
A poza tym dziś skupiałam się nad pracą rąk. Zaiste, zapominam pracować rękami. Poza tym krzyżuję ręce przed sobą... Ostatnio widziałam filmik instruktażowy, na którym Pan Trener proponował pobiegać, trzymając w dłoniach patyki. Zwrócił przy tym uwagę na to, że ręce nie powinny się krzyżować z przodu bo patyki uderzałyby o siebie - ja właśnie krzyżuję oraz ręce nie powinny być za mocno zgięte w łokciach gdyż patykami moglibyśmy sobie oczy wydłubać - moje ręce są zgięte (dobrze, że biegam bez patyków). Tak więc dziś było ciągłe myślenie o rękach - dużo pracy przede mną... Ale ostatnio biegam bez muzyki więc mogę myśleć o czym chcę, o rękach także...

niedziela, 26 stycznia 2014

nie-do-poznania

Spotkałam sąsiadkę przed blokiem. Fajny rodzinny spacer z sankami. Mimo mrozu mała dziewczynka gramoli się z sanek i mówi "mamo, teraz ty". Witam się z sąsiadką a ona dodaje: - Ostatnio szłam za Tobą i od tyłu Cię nie poznałam, nawet z inną sąsiadką rozmawiałyśmy, że tak świetnie wyglądasz...
W tym momencie moja wewnętrzna bogini umarła i zmartwychwstała a potem osunęła się na ziemię straciwszy przytomność z rozkoszy... A ja, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią, ruszyłam w stronę wejścia do bloku...

piątek, 24 stycznia 2014

samo się nie zrobi

Babskie rozmowy o ciuchach i nie tylko:
- Muszę zmienić zawartość szafy... - mówię ze smutkiem gdyż wiąże się to z wizją odchudzenia i tak już niezbyt pękatego portfela,
- A co? U Ciebie w szafie też mieszka taki skrzat, który zmniejsza ubrania? - w głosie mojej rozmówczyni słychać rozbawienie,
- No właśnie nie, u mnie właśnie odwrotnie. Wszystko jest za duże i wisi na mnie, już nie mam się w co ubrać...
- Łał, jak to zrobiłaś??? - w głosie słychać podziw i nadzieję na jakąś super receptę,
- Zaczęłam biegać i zmieniłam trochę nawyki żywieniowe...
- Aaaa - w głosie słychać ogromne rozczarowanie...
I tak się zastanawiam na co liczą osoby gdy pytają mnie jak to zrobiłam, co chciały by usłyszeć... i puszczam wodze fantazji:
- nałykałam się wieczorem cudownych tabletek kupionych w internecie a rano byłam szczupła,
albo:
- to super nowoczesna dieta je się tylko orzeszki ziemne i ogórki kiszone... i zobacz jak działa...
albo:
- tylko jeden raz poszłam na siłownię a tam przystojny instruktor tylko na mnie spojrzał i już taki efekt...
hmmm... może kiedyś pozwolę by obudził się we mnie trol i wypróbuję jedną z powyższych odpowiedzi... he, he, he...
 
A tymczasem na śniadanie w ramach zmiany nawyków żywieniowych gotuję owsiankę. Tak, tak, tę samą, której jeszcze kilka miesięcy temu nie wzięłabym do ust. Teraz smakuje przepysznie... z jabłuszkiem albo rodzynkami albo bananem... pycha, oto ona: OWSIANKA tu z rodzynkami


A dziś w nogach 6 km po chrupiącym śniegu...

czwartek, 23 stycznia 2014

pilatesowy progres

Październik 2013. Niebieska mata, dwie piłki po 2 kg każda. Kobieta kładzie się na macie na boku. Ręka od strony maty wyciągnięta na podłodze, druga - ta od góry, wyciągnięta "do przodu" 90 st. w stosunku do ciała. Jedna piłka ląduje między kostkami nóg. Druga w dłoni górnej ręki. Kobieta jednocześnie ma unieść nogi tak by miejscem podparcia było biodro i rękę z piłką do pionu.
O ile nogi pracują w miarę tak, że nawet widać ruch, to ręka z piłką nie jest w stanie wygrać wali z grawitacją. Walczy ręka, mózg, silna i słaba wola... Piłka ani drgnie... W końcu kobieta rezygnuje z piłki. Ćwiczenie w wersji łatwiejszej - bez piłki i tak sprawia trudność... Walka, walka, walka...

Styczeń 2014. Niebieska mata, dwie piłki po 2 kg każda. Kobieta kładzie się na macie na boku. Ręka od strony maty wyciągnięta na podłodze, druga - ta od góry, wyciągnięta "do przodu" 90 st. w stosunku do ciała. Jedna piłka ląduje między kostkami nóg. Druga w dłoni górnej ręki. Kobieta jednocześnie ma unieść nogi tak by miejscem podparcia było biodro i rękę z piłką do pionu.
Kobieta w zasadzie bez trudu unosi nogi i jednocześnie unosi rękę z piłką. Do lekkości wirtuoza jeszcze jej daleko. Koncentracja. Kobieta szuka równowagi. Potem powoli opuszcza nogi i rękę i tak kilka powtórzeń a potem na drugi boczek... Grawitacja nie stanowi już zagrożenia. Kobieta nie podejmuje z nią dyskusji, po prostu wykonuje ćwiczenie. Daje radę. 

Dwa miesiące ćwiczeń z listopadową-miesięczną przerwą... niby nie dużo a jednak krok stumilowy... tylko a może aż dwa miesiące ćwiczeń i dzieją się cuda, niemożliwe staje się możliwe, kobieta przekracza swoją kolejną granicę... Jest moc!

środa, 22 stycznia 2014

7-4-6

Dziś mi się nie chciało biegać. Cały dzień pracowałam nad motywacją do wyjścia z domu wieczorową porą...
Od jakiegoś czasu mam postanowienie, że będę biegać ok godziny, co dla mnie oznacza ok 8 km. Dziś z racji braku entuzjazmu, mrozu i tysiąca innych wymówek, planowaną trasę skróciłam do 7 km. Jednak gdy wyszłam przed klatkę i przetruchtałam na rozgrzewkę kilka metrów to stwierdziłam, że robię swoją tradycyjną "czwórkę" bo w sumie to i tak dobrze, że wyszłam z domu. Poza tym nie ma się co spinać. Jak wiadomo każda kobieta jest albo "przed" albo "w trakcie" albo "po". Ja także  jestem "po" chorobie, "w trakcie" walki z samą sobą i "przed" okresem :/ więc już z samej definicji mam trudniej. Ale... (zawsze jest jakieś "ale")...
Na ostatnim kilometrze spotkałam wspominanego już wcześniej Pana Jacka, który szczerze ucieszył się na mój widok: "No właśnie się zastanawiałem czy spotkam kogoś znajomego? To zawróci się Pani ze mną." - drugie zdanie było raczej twierdzące niż pytające... Nie mogłam odmówić, zawróciłam a wizja maty, ćwiczeń i prysznica oddaliła się smętnie... Ale było warto. Bieganie z kimś to zupełnie inna przygoda. Szczególnie gdy ten ktoś umie i wie trochę więcej i jeszcze ma życzenie służyć radą :)
Więc podczas dzisiejszego biegania miałam trening. Dowiedziałam się, że:
1. nie pracuję rękami - chociaż wiem, że powinnam gdyż biegnie się łatwiej... zapominam po prostu...
2. mam podnosić kolana i wydłużać krok - ok, o wydłużaniu kroku słyszałam co nie co ale nad kolanami będę musiała pomyśleć i wdrożyć,
3. zbyt łapczywie nabieram powietrza... - pozostawię ten fakt bez komentarza, bo jakoś nie wiem co na to odpowiedzieć...
4. za ciepło się ubrałam - bardzo możliwe, gdyż nadal nie wiem jak powinnam się ubierać, raz jest mi za zimno a znowu innym razem za ciepło a materiał badawczy mam znikomy gdyż ciągle jestem chora i nie biegam... chyba zacznę notować pogodę i w co się ubrałam i jakie były moje odczucia... zobaczymy co wyjdzie z tej statystyki...
Tym sposobem trasa z 4 km zrobiła się niepostrzeżenie 6-kilometrowa. Z Panem Jackiem pożegnaliśmy się przy światłach. On pobiegł w swoją stronę a ja ruszyłam w kierunku prysznica...
Warto było wyjść z domu :)

poniedziałek, 20 stycznia 2014

pogoda dla biegacza

Podobno nie ma złej pogody do biegania tylko są źle ubrani biegacze... no nie wiem, nie wiem...
Po dzisiejszym bieganiu nabieram przekonania, że autor tego powiedzenia nie biegał w wiatr przy -4 st.C... Dziś było z wiatrem i pod wiatr a potem wiało z boku... i sama się sobie dziwię, że nie zrezygnowałam z biegania...
Jestem dzielna :)

Biegi Górskie w Otwocku - runda 1

Biegi Górskie w Otwocku na Łysej Górze zostały zainaugurowane.
Łysą Górę pamiętam z czasów dzieciństwa, jak zjeżdżało się na sankach. Pamiętam, że wtedy ta góra była ogromna tak, że z sankami wchodziło się do połowy. Szczerze miałam nadzieję, że przez te ostatnie 25 lat góra choć trochę zmalała... niestety nie... tylko tym razem musiałam się wdrapać na sam szczyt... ale po kolei.
Zaczęło się nie zbyt fortunnie... ok. 30 minutowym opóźnieniem. Kolejka po numery startowe utworzyła się spora, a że kolejka była na zewnątrz to zmarzłam strasznie, dłoni i stóp z zimna nie czułam... Ale organizator poinformował, że winni całego zajścia "zostali już rozstrzelani" więc należy mieć nadzieję, że coś podobnego się już nie powtórzy - pierwsze koty za płoty. Poza tym było super... Trasa rzeczywiście pod górę - pierwsza prosta dość ostro. W zasadzie po tym pierwszym podbiegu to już nie miałam sił. A potem to jak to w Otwocku: piach i piach i piach i śnieg :) Biegło mi się bardzo ciężko. Zazwyczaj biegam po ulicach i chodnikach. Bieg w lesie i to jeszcze pod górę to dla mnie zupełna nowość. Trasa mnie pokonała. Zamiast planowanych 4 km pobiegła tylko/aż 2 km czyli jedno kółko. Teraz już wiem co mnie czeka za dwa tygodnie więc na 1 lutego lepiej przygotuję się psychicznie, bo na znaczący fizyczny progres to nie liczę, no i zostanę na razie przy dystansie 2 km, który garminowcy uściślili do 2,2 km - niech i tak będzie. Po przekroczeniu mety można było udać się na ciepłą herbatkę i jak ktoś miał ochotę to za 5 PLN mógł nabyć ciepły żurek.
A poza tym kilka luźnych refleksji na temat imprezy:
1. W biegowych mediach aż huczy, że "Otwock kopiuje Falenicę", że "plagiat" co prawda jest zaraz dodawane, że za zgodą falenickich organizatorów ale jakby nie patrzeć słowa "plagiat: i że ktoś kogoś "kopiuje" kojarzą się jednak negatywnie. Czy nie można podać informację, że powstaje kolejna, dobrze zapowiadająca się impreza biegowa? Czy nie można napisać, że impreza zainspirowana biegami w Falenicy? - Niby to samo a jakże inaczej brzmi...Dodam jeszcze, że moim zdaniem nie może być tu mowy o kopiowaniu bo przecież Falenica nie ma monopolu na góry i zimę a imprezy różnią się pod każdym względem: długość trasy, jakość nawierzchni, poza tym to czego w Falenicy nie ma a w Otwocku było to: miejsce zwane "depozytem" (moim zdaniem super opcja) no i zapewniona była opieka medyczna. Moim zdaniem to są dwie różne imprezy inspirowane górami, zimą i ludzką chęcią biegania w terenie.
Idąc tropem kopiowania i plagiatu można się zastanawiać, które miasto, od którego kopiuje organizację maratonu... - głupie, nie? a z Falenicą i Otwockiem się przyjęło :/
2. Druga refleksja dotyczy komentarzy w kolejce po numery startowe. Stało za mną trzech panów z pewnej warszawskiej grupy biegowej. Byli dość zdegustowani, że jest opóźnienie i wróżyli lawinę negatywnych komentarzy... jakoś mam wrażenie, że się przeliczyli... Nikt nie narzekał aż tak bardzo, tylko oni... cóż, warszawka?...
3. Zawsze powala mnie optymizm imprez biegowych, luźna atmosfera, uśmiech, życzliwość... nawet gdy coś idzie nie do końca tak jak powinno to nikt się nie awanturuje, nikt nie krzyczy, nie ciska się... Za to właśnie kocham bieganie i biegaczy. Ludzie naćpani endorfinami, na haju dobrego humoru... to jest to! - piszę to i śmieję się do monitora... czy ja jestem nie normalna?...

piątek, 17 stycznia 2014

wracam... znowu...

I tak to już jest, że pewne rzeczy w naszym życiu nie zawsze do końca zależą od nas. Choćbyśmy się starali jak nie wiem co to zawsze coś może pójść nie tak a potem trzeba zaczynać od początku. Tak to właśnie jest z moim bieganiem. Wcale go nie planowałam. Po prostu któregoś majowego dnia wstałam, wyszłam z domu i potruchto-maszerowałam... wtedy zaczęłam nowe życie, chociaż nie zdawałam sobie jeszcze z tego sprawy...
W grudniu, po miesięcznej przerwie spowodowanej chorobą zaczynałam drugi raz. Oczywiście punkt startowy był już zupełnie inny niż ten majowy :) A dziś, po kolejnej chorobie wracam po raz trzeci. Nie ukrywam, że już nie mogłam się doczekać biegania. Trzy kilo na wadze więcej i zażeranie stresów wafelkami i czekoladą nie jest kierunkiem, w którym chciałabym podążać.
Więc dziś nadszedł dzień krytyczny i powiedziałam dość! Trzeba wracać! Po ostatnim niebieganiu postanowiłam na ostrożność więc dziś było krótko, tylko 4 km ale w tempie jak na moje bieganie przyzwoitym.

Więc, pierwsze koty za płoty. Mój kolejny pierwszy raz, tym razem - pierwsze bieganie po śniegu zaliczone :) nie było strasznie i nawet nie było zimno, było spoko. A w sobotę Biegi Górskie... już się nie mogę doczekać :)
 
A dziś w pracy dowiedziałam się, że biegać w zimę nie powinnam "bo się przewrócę i połamię nogi"... doprawdy, czego to ludzie nie wymyślą...

niedziela, 12 stycznia 2014

szybka przekąska

Jak to w biegu... czasem chce się szybko coś przekąsić. I tu z pomocą przychodzą nam dania i przekąski prawie przygotowane.

Po powrocie do domu postanowiłam nie gotować tylko zamówić pizze. Ze skrzynki wyjęłam właśnie ulotkę pewnej sieci pizzerii z jakże kusząca ofertą 2za1. Postanowiłam, że dam się skusić. Dzwonię więc na podany numer. Po chwili w słuchawce odzywa się potworny szum i trzask przez który przebija się głos damski: "Numer telefonu poproszę!" - szczerze powiedziawszy "dzień dobry" nie usłyszałam. Ale może w tym wieku już przygłucha jestem. Podaję więc numer telefonu powtarzając każdą cyfrę głośno i wyraźnie, bo przez szum i trzaski pani miała problem żeby mnie usłyszeć. Potem również trzykrotnie musiałam powtórzyć adres. Nic to, nie dam się zniechęcić, w końcu udało się dojąć do zasadniczej rozmowy czyli złożenia zamówienia. Niestety, pani po drugiej stronie światłowodu nie znała (!!!) oferty z ulotki, usłyszałam więc krótkie: "pani poczeka!" a potem to już były tylko szumy, trzaski i nawoływania kolejnymi imionami. W końcu pani odezwała się do mnie ale rozmowa już wyraźnie się nie kleiła... Pani mówiła trochę do mnie, trochę do kogoś kto, jak przypuszczam, wbijał zamówienie na kasę, aż w końcu usłyszałam, że mogę zamówić pizzę średnią, dużą albo mega bo małej w promocji nie ma. I tu moja cierpliwość się skończyła, tym bardziej, że pani wyraźnie miała w głosie do mnie pretensję. Skołowana szumem i hałasem oraz nieporadnością pani, podziękowałam za nieprzyjęcie zamówienia, pożegnałam się i rozłączyłam z ulgą wracając do ciszy mojego mieszkania.
Tym sposobem uruchomiłam zapasy z zamrażalnika i teraz to sobie myślę, że nawet wolę pierogi niż pizzę.

Ale człowiek jest łasuch więc, że w ramach wieczornej przekąski, co by kanapkami się nie katować, pomyślałam, że zrobię sobie popcorn, taki z mikrofalówki. Niby proste: wyjmujemy papierowy woreczek z zawartością w formie ziaren kukurydzy, wsadzamy do mikrofalówki i nastawiamy urządzenie zgodnie z przepisem. Czekamy aż zacznie strzelać, jak strzelać przestanie wysypujemy zawartość woreczka do miski i delektujemy się słonym smakiem białych "kwiatków". Proste??? Oooo, nic bardziej mylnego. Mój popcorn wyszedł w przeważającej części czarny. Doprawdy, nie mam pojęcia jak to się stało... Ale wniosek wyciągnęłam taki, że popcorn z mikrofali jest potrawą zbyt prostą jak na moje gastronomiczne i kulinarne aspiracje i zdolności...
Usiadłam więc z tym nieszczęsnym popcornem, pootwierałam okna i drzwi balkonowe i zaczęłam wybierać te mniej przypalone kwiatki kukurydzy, jak kopciuszek jaki, pogodzona z losem kulinarnej porażki dnia dzisiejszego...
Pomysłu na jutrzejszy obiad jeszcze nie mam... najwyżej znowu będą pierogi :)

czwartek, 9 stycznia 2014

jednak żyć będę

Dziś udało mi się dostać do lekarza. Wizyta przebiegł spokojnie, bez zbędnych uniesień i frustracji. Pan doktor wysłuchał, przytaknął, że dalej tak być nie może i przepisał... areozol sterydowy do nosa oraz zalecił kilka innych leków i zabiegów. Rachunek w aptece oczywiście ładnie ponad stówka - od razu poczułam się lepiej :/
Zważywszy, że znowu jestem na sterydach należy spodziewać się, iż moje statystyki biegowe znowu ulegną poprawie ;) Jednak obecnie bieganie zawiesiłam. W zamian ćwiczę... brzuch, ręce, nogi... jednym słowem wszystko mnie boli. Ależ to jest przyjemne :)

Poza tym brak biegania daje mi czas na przygotowanie się sesji egzaminacyjnej. Obecnie przygotowania do sesji w pełni. Od piątku zrobiłam generalne porządki w mieszkaniu, porządki w szafie z butami, pranie, prasowanie, zmieniłam pościel, ćwiczyłam codziennie po pół godziny i pomalowałam paznokcie... a sesja się zbliża... Jutro jadę do biblioteki bo jak tak dalej pójdzie to będę musiała zmienić kierunek studiów na taki ze specjalizacją z zakresu wzorowego prowadzenia gospodarstwa domowego... brrrr

poniedziałek, 6 stycznia 2014

i nawet załamać się nie umiem...

No i co ja na to poradzę, że nie potrafię usiąść i płakać i się załamać i popaść w ciężką depresję... Już, już miałam zrezygnować, położyć się do łóżka i czekać aż mi przejdzie... a tu ni z tego ni z owego wyciągnęłam matę, którą rozłożyłam na podłodze w dużym pokoju. Chustki z kanapy zeskoczyły na podłogę co bym nie miała do nich tak daleko, książka z planem ćwiczeń sama otworzyła się na właściwej stronie a różowe ciężarki wskoczyły w moje dłonie... i co było dalej to chyba nie muszę mówić... 30 minut uczciwych ćwiczeń :) A potem jakby życie we mnie wstąpiło! Relaksujący prysznic, nastawione pranie, porządek w szafie z butami i stwierdziłam, że muszę wyjść z domu więc się ubrałam i wyszłam i szłam i szłam i szłam... Jakoś tak trasa sama się wytyczyła... ta sama co do biegania ;) więc ponad 7 km i 1,5 godziny spaceru... a gdy weszłam do domu to zapachniało mi gumą balonową... :) i teraz się zastanawiam czy już odzyskuję węch czy może to omamy węchowe i zamiast do laryngologa powinnam udać się do psychiatry...

A oto moje dzisiejsze antydepresanty :)

moje antydepresanty ;)

niedziela, 5 stycznia 2014

czyli jak zwykle :(

miało być pięknie... miało być noworocznie... miało być radośnie... miało być w dobrym towarzystwie... przede wszystkim miało być biegowo...

...a wyszło jak zwykle... czyli:

jest łóżkowo... jest temperaturowo... jest chusteczkowo... jest herbatkowo... jest tabletkowo...

Jestem zła! No ileż można chorować???!!! A z drogiej strony nie mam już siły się wściekać. Zrezygnowana kładę się do łóżka, wkładam termometr pod pachę, wiem, że znowu pokaże 37 z kreskami... przy łóżku kolejne pudełko chustek do nosa i kolejny dzbanek z herbatą na podgrzewaczu... oczywiście nie może być prosto. Na zbicie temperatury najlepiej u mnie działa aspiryna, ale... no właśnie "ale"... właśnie dostałam okres a krwotoku jednak chciałabym uniknąć. Więc ratuję się apapem i nie jest mi dobrze. ...nie mam już siły... niech mnie ktoś przytuli, niech się ktoś o mnie zatroszczy...
 
Kącik złotych myśli:
"Największe tchórzostwo mężczyzny, to rozbudzić miłość w kobiecie, nie mając zamiaru jej kochać..."

sobota, 4 stycznia 2014

przeznaczenie...???

Znowu jestem chora, znowu mam katar, gorączkę i siedzę w domu i znowu, tradycyjne podczas choroby jestem właśnie na urlopie... Znowu nie biegam, znowu jestem zła, znowu mam dość bycia taką słabą... znowu...
Tym razem dopada mnie rezygnacja. Po co ja się staram, wysilam, stawiam sobie cele i wyznaczam drogę ich realizacji jeśli zupełnie nie mam wpływu na to co się dzieje z moim ciałem... ciągle zaczynam od nowa... - była kiedyś taka piosenka religijna, puenta tej piosenki była pełna nadziei - "kochać to znaczy powstawać"... taaak, gorzej tylko jak do kochania ma się samego siebie... Trudno jest się nauczyć egoizmu... szczególnie gdy liczne próby takiej nauki spełzają na niczym bo dopada człowieka choroba i okazuje się, że z gorączką trzeba samemu zwlec się z łóżka i zrobić sobie herbatę, obiad, przygotować leki, wyjść po zakupy i do apteki... Zaczynam żyć w przekonaniu, że stan zdrowia i dobrego samopoczucia to jest bajka, mit, legenda przekazywana z pokolenia na pokolenie i może nawet ktoś kiedyś tego doświadczył ale mnie się to nie przydarzy... takie przeznaczenie???
Tylko, że ja nie mam w sobie zgody na taki stan rzeczy. Szukam przyczyn moich chorób. Przecież ubieram się stosownie do pory roku, prowadzę zdrowy tryb życia a przynajmniej zdrowszy niż jakiś czas temu gdy nie chorowałam... szukam przyczyn... na ile to przeznaczenie i musi tak być a na ile mam wpływ na to co się dzieje? Ale nie mam już siły szukać przyczyn i walczyć. Poddaję się. Kładę się do łóżka i czekam aż mi przejdzie... przecież kiedyś musi mi przejść... chyba...

A na zakończenie refleksja życiowa:
Bo to już tak jest, że jak dwoje ludzi ma się sobą spotkać to się spotkają a jak dwoje ludzi ma się ze sobą nie spotkać to choćby nie wiem co robili żeby się spotkać to i tak nie będzie im to dane...

czwartek, 2 stycznia 2014

taka imprezka...

Zarwaną noc będę odsypiała przez następny tydzień ale się opłacało... Spotkanie z dawno niewidzianymi osobami spowodowały, że o mały włos a przegapilibyśmy północ. Plotkom, śmiechom, tańcom nie było końca. W wybornym towarzystwie pożegnałam stary a powitałam nowy rok. Zrobiłam bilans roku 2013 i postawiłam sobie kilka celów na 2014.

Rok 2013 to w moim życiu armagedon i ucieczka prze śmiercią. Zmieniłam swoje życie w wielu aspektach. Zaczęłam robić rzeczy, których nigdy nie robiłam i robić nie planowałam a co najważniejsze mam z tego dziką frajdę. Rozpoczęłam pracę nad swoją wagą, figurą, dietą, zaczęłam studia - to są projekty długofalowe ale mam pewność, że jestem na właściwej drodze.
Spotkałam na swojej drodze wartościowych i szalonych ludzi, którzy mnie wspierali w momentach trudnych i cieszyli się ze mną w momentach radosnych. Ludzi, którzy wskazali drogę, pociągnęli za rękę oraz powiedzieli i udowodnili mi, że mogę więcej... Ludzi, którzy zaczęli mnie podziwiać i chwalić... to się nie zdarzało wcześniej... Dziękuję wszystkim za wasze słowa, gesty i czyny. Staję się silna dzięki wam.

Rok 2014 będzie kontynuacją przemian. Z reguły na robię postanowień noworocznych ale w tym roku zrobiłam wyjątek. Postanowienia spisałam i przypięłam do ostatniej kartki kalendarza. To jest mój plan, mój cel, mój motywator... i tylko zadziwia mnie moja pewność, że za rok o tej porze przy każdym punkcie będę mogła postawić plus - odhaczyć jako zrobione.

Rok temu o tej porze przede mną była ciemność i koniec świata.
Dzisiaj wytyczam sobie drogę i biorę życie we własne ręce.
Za rok o tej porze... kto wie kim będę i co będę robiła bo plany planami a życie pisze zaskakujące scenariusze a ja rozkładam ramiona i łapię wszystko co mi los daje.
 
Więc na ten rozpoczęty rok 2014 życzę wam, moi mili czytelnicy i miłe czytelnicznki przede wszystkim radości z życia, uśmiechu i optymizmu na każdy dzień.