poniedziałek, 16 września 2013

kryzys... nie-kryzys...

Mam postanowienie, że w weekend będę biegać przed południem. Więc nastawiam budzik na 8:30. Dzwoni. Zwlekam się z łóżka o 9. Dylemat: Jeść śniadanie? Zjadam, bez jedzenia nie wychodzę z domu. Jeszcze chwilę kręcę się po domu. Szukam spodenek, sportowy biustonosz też się gdzieś schował... Nie chce mi się wychodzić z domu. Nie chce mi się biec. Nogi ciężkie, serce chowa się za żebrami zamiast wyrywać się do biegu... Nie chce mi się biec, męczyć, pocić. Nudzi mi się moja trasa, ale szukać nowej mi się nie chce... Wszystko pod górkę... W końcu, po trzech godzinach walki wychodzę z domu. Rozgrzewka. Muzyka w uszach. GPS odpalony. Go! W myślach mówię sama do siebie: "Powoli, nie spiesz się bo zaraz padniesz a jak dziś padniesz to już nigdy więcej nie pobiegniesz... dziś wolno i spokojnie... poza tym druga połowa cyklu też robi swoje, wysoki poziom estrogenów nie sprzyja,  więc się nie spinaj... to nie twój czas..." Drepczę noga za nogą. Wybieram nową trasę. Jakoś tak mam, że nie umiem bieg dokądkolwiek, muszę mieć plan, jakiś cel... W połowie trzeciego kilometra odpuszczam, zaczynam marsz... po prostu nie mam już siły... po ok 500 m znowu zaczynam trucht... już nie odpuszczę, biegnę do świateł, to ok 1,5 km, dam radę. Dobiegam. Wciskam guzik i czekam na zielone. Wracam do domu. Już nie biegnę. Jeszcze tylko wdrapać się na drugie piętro. Dopadam do wody... boszsz jaka smaczna... :)
Ćwiczenia: obowiązkowo rozciąganie a dodatkowo brzuszki. Woda smakuje jak nigdy. Prysznic. Przyjemnie, ciepło, woda opryskuje mi twarz, ulga... Świeża i pachnąca przygotowuję obiad. Mieszkanie wypełnia się zapachami. Pychaaa. Odpoczynek. Było ciężko. Ale wygrałam. Ile jeszcze takich walk przede mną? Ile z nich wygram? Co jest moim mieczem? Jak to się stało, że dziś dałam radę wyjść z domu i biec, skąd ta moja siła??? Jestem zadziwiona sama sobą... Ale jak myślę o sobie z kwietnia a potem patrzę w lustro i widzę siebie we wrześniu to po prostu nie mogę zostać obojętna, nie mogę się poddać, nie mogę polec. Chociaż to nie jest łatwe i proste. Bo nie biegam szybko, nie biję rekordów, nie odnoszę wielkich sukcesów, którymi mogłabym się chwalić. Nie mam specjalistycznych sprzętów ani ubrań, które niemal same mogłyby za mnie biec. A z drugiej strony biegam i dobiegam. Z drugiej strony staję na wagę i widzę 8 kg mniej i już się nie mogę doczekać kiedy będę mogła powiedzieć "10 kg mniej"... Patrzę na swoje życie i próbuję wymieniać korzyści jakie mam z biegania i zmiany jakie zaszły w moim życiu przez bieganie... rety, tyle tego jest, że wysiłek włożony w bieganie zwraca się po stokroć... Więc wyłączam myślenie, nokautuję swojego wewnętrznego krytyka i wychodzę z domu. A potem to już jakoś tak samo się biegnie... nawet gdy jest ciężko tak jak dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz