niedziela, 29 grudnia 2013

miały być łyżwy...

...no właśnie, miały być... ale nie będzie gdyż kończyny dolne po wczorajszym bieganiu są mocno obolałe i generalnie najchętniej w ogóle nie wstawałyby z łóżka. Niestety nie ma tak łatwo. Połazić trochę trzeba ale łyżwy zdecydowanie przekładam na inny raz.
Poza bólem nóg dopadło mnie jeszcze kichanie i cieknący katar z nosa... czyżby uczulenie na las i świeże powietrze??? Doprawdy, to już chyba przesada...

PS. Punkt pierwszy mojego planu realizuję wytrwale... całe szczęście został tylko talerz rosołu z makaronem i schab pieczony - będzie dziś pyszny obiad :)

sobota, 28 grudnia 2013

Zimowe Biegi Górskie w Falenicy

Szukajcie a znajdziecie :) i ja też znalazłam super górki do biegania. Sto lat bym myślała i bym z pewnością nie wymyśliła, że w Falenicy mogą być GÓRY!!! Więc pobiegłam… w Zimowych Biegach Górskich właśnie w Falenicy.
Góry były zabójcze – przynajmniej dla mnie… biegaczki z zerowym doświadczeniem biegania pod górkę i z górki Ostatnie podbiegi dla mnie były podejściami, piach mielił się pod nogami, stale ktoś mnie wyprzedzał, mimo to chcę jeszcze!
Okoliczności przyrody wręcz odurzające świeżością i lekkością leśnego powietrza... Słońce świeciło obłędnie, w ogóle nie miało przyzwoitości i grzało jak w sierpniu. Dobrze, że zdecydowałam się biec bez kurtki bo chyba bym umarła albo ugotowałabym się na twardo… Ludzie biegali w krótkich gaciach i koszulkach bez rękawów… 28 grudnia!!!
Poza tym fajnie jest zobaczyć dziki tłum ludzi, którzy są mili, życzliwi dla siebie, uśmiechają się do siebie i w ogóle rozsiewają jakąś taką pozytywną energię. Aż chce się żyć!

Ach, no i te widoki… męskich pośladków w samych slipach… idealnie wyrzeźbionych ud i łydek… ramion, torsów i brzuchów z wyraźnie zarysowanym każdym mięśniem… ufff, doprawdy moje kobiece pożądanie zostało wystawione na ciężką próbę… a panowie przebierali się dosłownie gdzie bądź. Normalnie zero wstydu…

Spieszę jednak donieść, że kolejnego razu nie będzie gdyż synchronizacji terminów imprez biegowych i zjazdów na mojej uczelni mógłby pozazdrościć najlepszy szwajcarski zegarmistrz. Normalnie 100% trafności :(

PS. Aneks:
Do planu z poprzedniego wpisu dodaję punkt 3a. co drugą niedzielę biegam w Falenicy pod górkę i z górki.

plan na fun

Plan jest prosty:
1. do końca roku wyjeść wszystko co zostało po świętach w lodówce - szczerze powiedziawszy ilość jedzenia w mojej lodówce napawa mnie przerażeniem za każdym razem gdy do niej zaglądam a w zamrażalniku mam zapasy na najbliższe trzy miesiące;
2. od 4 stycznia przejść na dietę - która trwa dziesięć dni i pozwoli mi wrócić do zdrowych nawyków żywieniowych czyli jeść to co trzeba, tak często jak trzeba i w odpowiednich ilościach
3. podczas realizacji punktów 1 i 2 biegam regularnie i intensywnie ćwiczę - szczególnie brzuszki bo wbrew zasadom anatomii brzuch jest moją piętą... achillesową na dodatek;
4. w okolicach 14 lutego (i żadne święto patrona epileptyków nie ma tu nic do rzeczy) będę ważyć 6 kg mniej - co jest moim celem, który być może powinnam sformułować na początku ale skoro pojawił się końcu to niech tu już zostanie.

No to zabieram się za realizację czyli idę wyjadać... jestem dzielna, tym razem otworzę lodówkę i się nie przestraszę... ;)

niedziela, 22 grudnia 2013

kupić choinkę...

...nie jest łatwo... szczególnie kobiecie samotnej, która to wielkie drzewo musi samodzielnie wybrać, zapakować do swego niedużego auta, wtaszyszczyć na drugie piętro, zamontować w stojaku i... już tylko chyba paść na pysk ze zmęczenia. Ale po kolei.
Święta bez chujanki ...o sorki, choinki to nie święta. A jeśli choinka to tylko prawdziwa, pachnąca, kująca, której igły przez kolejny rok będziemy znajdować w różnych zakamarkach mieszkania. Tak więc postanowiłam nabyć stosowne drzewo. Kryteria są dwa:
1. musi się zmieścić do mieszkania;
2. musi się zmieścić do samochodu.
Przy czym to drugie kryterium jest decydujące. Poza tm roślina ma być pachnąca i w miarę gęsta. Wstałam więc ciut świt o godz. 8. Ogarnęłam się porannie, a zasadę żelazną mam, że bez śniadania z domu nie wychodzę. I w okolicach godz. 9 udałam się autem na bazar w celu zakupu rośliny. To co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze wyobrażenia... bo, że będzie tłok to byłam pewna jak bum cyk, cyk. Ale przecież jeździć umiem, parkowanie i jazda na wstecznym też mi jakoś w miarę wychodzą to dam radę... No i zdecydowanie radę dałam ale niestety pewien starszawy pan rady nie dał i musiał się na mnie wyżyć. Wydarł się więc, że gdzie jedziesz, że on po krzakach jeździć nie będzie, że jak mu zarysuję auto to zobaczę ile naprawa będzie kosztować, że kto babie dał prawo jazdy i w ogóle to jest jego ulica... tym ostatnim to mnie zabił ;) Oczywiście pan miejsca miał dużo i jak się okazało minął mnie bez większego problemu ale nastąpiło to dopiero po mojej propozycji wezwania "men in blue"... Po tym incydencie doszłam do wniosku, że jednak nie dam rady i okrężną drogą wróciłam do domu. Zostawiłam samochód na parkingu i pieszo udałam się na zakupy prezentowe...
Jednak kupno chujanki wisiało nade mną nadal złowrogo. Całą drogę obmyślałam plan jak to bezboleśnie zrobić. Pewne było to, że muszę zaparkować w miarę blisko sprzedającego co by mi tę roślinę do samochodu spakował. Więc muszę to zrobić gdy nie będzie tego dzikiego tłumu czyli ciut świt rano. Do tego w międzyczasie moja matka rodzicielka zamówiła sobie zakup drzewa świątecznego z dostawą do domu...
Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Następnego dnia rano wsiadłam w samochód i nastawiona pozytywnie ruszyłam odważnie na bazar. Tego dnia wszystko dobrze poszło. Chociaż pan sprzedający zrozumieć nie mógł dlaczego kupuję drzewo, które ma się zmieścić do samochodu, bo przecież drzewko ma ładnie wyglądać w domu... Mimo to wykazał zrozumienie dla kobiecego toku myślenia i nie dyskutował (jestem mu za to bardzo wdzięczna). Wykazał się też ogromną cierpliwością gdyż początkowo żadne drzewko nie było wystarczająco ładne a należy zaznaczyć, że miałam kupić dwa. Gdy już wybrałam i zapłaciłam a rośliny zostały zapakowane, pan sprzedający bez zbędnych ceregieli zarządził zmianę organizacji wnętrza mojego auta tj polecił złożyć siedzenia (dobrze, że wiedziałam jak to zrobić) i sprawnie zapakował zakupione przeze mnie rośliny do mojego samochodu.
Tym sposobem święta w moim domu odbędą się tradycyjne, przy choince... a wakacyjny urlop spędzę na wydłubywaniu igieł z dywanu ;) Jest pięknie :)

pod górkę i z górki

Dziś rozpoczęłam poszukiwania trasy do biegania z górkami. W moim mieście jest to dość trudne ale jak się okazało nie niemożliwe. Po pierwsze: nasyp kolejowy jak sama nazwa wskazuje jest nasypem czyli górką z repertuarem przejazdu kolejowego sztuk cztery, przejścia dla pieszych oraz drogi pod wiaduktem kolejowym czyli najpierw z górki a potem to jak kto woli: pod górkę po chodniku albo po schodach normalnych albo po schodach z dłuższymi stopniami... Poza tym okazało się, że w centrum miasta tez jest jedno wzniesienie. A w głowie już objawiła mi się jeszcze jedna górka dość stroma i trochę oddalona od mojej tradycyjnej trasy... może kiedyś do niej dobiegnę... jak będę biegać po 10 km i więcej... co może nastąpić szybciej niż mi się wydaje. Więc jak widać szału nie ma, fajerwerki nie strzelają... chyba będę musiała poszukać czegoś w dalszej okolicy... :/

Poza tym zastanawiałam się ostatnio co zrobić żeby biegać szybciej, bo ostatnie przyspieszenie jakoś tak samo mi wyszło i zupełnie poza mną się zadziało. Więc się zastanawiałam a tu trach, bach, wuala http://bieganie.pl/?show=1&cat=2&id=5103 jak na życzenie.
No bo tak sobie myślałam, że może szybciej nogami przebierać... ale w takim przypadku ci szaleni sprinterzy to powinni wyglądać podczas biegu jak struś pędziwiatr w pierwszej fazie rozpędzania się po pustyni... więc to nie to... szukałam dalej aż znalazła. Teraz już wiem :) więc biegam dalej i trenuję stawianie długich kroków... a może powinnam kupić siedmiomilowe buty... ;)

piątek, 20 grudnia 2013

lekcja anatomii

Po dzisiejszych 6 km czuję się tak, jak po pierwszych w życiu przebiegniętych 13 minutach. Zdecydowanie nie ma komfortu.
Po wczorajszym pilatesie czuję wszystkie mięśnie na plecach, swoją drogą to zadziwiające, że na plecach jest aż tyle mięśni... A po dzisiejszym bieganiu, jutro z pewnością poznam ze szczegółami anatomię układu mięśniowego moich nóg... Doprawdy, już się nie mogę doczekać... ;)

środa, 18 grudnia 2013

obiecanki cacanki...

...o nie, nie! żadne obiecanki cacanki! Było powiedziane, że ma być nie-komfortowo i dziś właśnie tak było. Bolą mnie teraz nogi, chociaż tempo w okolicach 7 min/km czyli tradycyjnie grudniowo. No i chyba doszłam do momentu, w którym bieganie ma być dla mnie nie tylko przyjemne ale też czasem męczące ;) ...zobaczymy co z tego wyjdzie.
Do tej pory biegałam sobie ot tak, po prostu i już. Potem zaczęłam sobie myśleć o rekordach na 5 km, potem o przebiegnięciu 10 km, potem może półmaraton... Ale po takich bieganiach jak dziś to tracę przekonanie, że mogę osiągnąć coś więcej, biec szybciej czy dłużej... chociaż uwielbiam swoje spocone włosy i, nazwijmy rzecz po imieniu, śmierdzącą koszulkę... z tego nie zrezygnuję :)
 
A żeby grudniowej tradycji stało się za dość, to przy dzisiejszym bieganiu endomondo umieściło maleńki pucharek, który sygnalizuje pobicie jakiegoś rekordu. Ostatnio był najszybszy kilometr a dziś poprawa testu Coopera czyli quiz: przebiegnij jak najwięcej w ciągu 12 minut. Dziś awansowałam do przedziału "średnio" w swojej kategorii wiekowej. Trochę tylko szkoda, że w tej kwalifikacji kategoria wiekowa nie zmieni mi się w najbliższym czasie więc poprawę wyniku muszę sama uczciwie wybiegać... no to lecę. Tym razem nastawić pranie ;)

wtorek, 17 grudnia 2013

gadu gadu

Takie tam gadanie w pracy. Bo co się pracuje to się pracuje i co trzeba zrobić to jest zrobione ale czas na przerwę też nadchodzi.
W pracy mam partnera do rozmowy o bieganiu. To jest niesamowite widzieć tą iskrę w oku, to porozumienie w pół słowa. Oczywiście kolega ma większe doświadczenie w bieganiu więc służy mi radą i dobrym słowem. Dziś rozmawialiśmy o ubraniu. Tak, tak!!! Rozmowa o ciuchach z facetem!!! Oczywiście ciuchach do biegania ;)
Poza tym kolega stwierdził rzeczowo, że na taki czas jak biegam to już powinnam biegać zdecydowanie szybciej i dłużej. Przyznał mi rację, że moje bieganie jest bardzo zachowawcze i powinnam wobec siebie być bardziej wymagająca. Więc zalecił mi biegać przynajmniej raz w tygodniu jedną godzinę a pozostałe dwa biegania robić sobie w swoim tempie na swoim ulubionym dystansie. No chyba się zastosuję...
Swoją drogą, muszę się zastanowić nad tym swoim bieganiem. Listopadowa przerwa pozwoliła mi wypocząć i faktycznie biegam szybciej ale jakoś tak zrobiło mi się bez celu... Dotychczasowy cel "nie umrzeć" został zrealizowany. Wiosenny półmaraton warszawski miał być moim celem na najbliższe miesiące. Okazało się jednak, że termin biegu zbiegł się z terminem zjazdu na uczelni i witki mi opadły a przy tym motywacja też jakoś tak oklapła... No i jakoś tak się zrobiło byle jak, jakoś tak po nic... Poza tym na nic nie mam czasu, jestem chronicznie niewyspana i jak tu biegać przez godzinę gdy przyciąganie do poduszki osiąga poziom krytyczny... tym sposobem wczoraj zamiast planowanych 8 km było tylko 4,5 km. Trasę skróciłam gdyż jednak postanowiłam się wyspać... jak tak będę robić częściej to prędkiego progresu nie przewiduję :/

czwartek, 12 grudnia 2013

morderca

Pilates - morderca: 50 minut takiego sobie bujania się na piłce... nóżka w górę, nóżka w dół, bioderka trzymamy, mięśnie brzucha napięte, odcinek kręgosłupa przylega do maty i krążenia... a teraz w drugą stronę...
Jutro obudzę się, sturlam się z łóżka i stwierdzę, że nie jest aż tak źle. Ale pojutrze to z pewnością nie będę mogła chodzić... ból przychodzi pojutrze...
Wychodzę poza strefę komfortu. Nadszedł czas żeby bolało, żebym poczuła tą rozkosz bólu, potu i wysiłku, żebym myślała, że już nie dam rady i z tą myślą zrobiła jeszcze dwa powtórzenia, przebiegła jeszcze kilometr albo chociaż pół... Czuję, że nadszedł czas walki... walki o staroroczne postanowienia. Tak, wszyscy robią postanowienia na nowy rok a ja mam postanowienia na stary rok:
1. nowy rok rozpocząć z "6" z przodu na wadze :)
2. do lutego schudnąć min 5 kg - gdy to się nie uda będę musiała kupić spodnie narciarskie a gdy się uda, spodnie narciarski pożyczę od pewnego dobrego człowieka...
Więc motywacja jest! Gotowość do walki jest! Doping tylko poproszę :

środa, 11 grudnia 2013

run, run, run!

Po listopadowej przymusowej przerwie wracam do biegania. Myślałam, że będzie ciężko i pod górę a tu hop siup i już biegnę i tak jak wcześniej jest super i chcę jeszcze i nawet jak mi się nie chce to chcę.
 
W zadziwienie wprawia mnie tylko tempo. Do października 7:50-8 min/km. Grudniowe bieganie to progres zaskakujący. Kolejne biegania wyglądają następująco:
- po 4 km 7:16 za dwa dni 7:07 a potem 7:02
- kolejne dwa wyjścia to już 6 km w tempie 6:58 i 6:49.
Podejrzewam, że GPS się zepsuł albo Ksawery satelity poprzestawiał, bo aż mi się wierzyć nie chce w takie przyspieszenie... Ale się nie zniechęcam i zamierzam biegać nadal, nawet gdy temp dojdzie do 2 minut ;) A może to jest kwestia temperatury... w końcu przed zimnem trzeba uciekać...

piątek, 6 grudnia 2013

dylematy

- biegać czy nie biegać??? przecież pada, wieje i zimno... nie, nie, nie! - raczej w co się ubrać żeby dobrze się biegało gdy wieje i pada...
- wskakuję więc w kurtkę przeciwdeszczową, naciągam czapkę na uszy i czoło, jak będzie opad intensywny to mam kaptur, nakładam krem na policzki i usta i już przekręcam klucz w drzwiach.

- biegać czy zrobić zakupy??? nie, nie, nie! - raczej co pierwsze bieganie czy zakupy?
- najpierw biegać, dycha do kieszonki i jak się sprężę to zdążę przed zamknięciem sklepu. Najpierw pobiegane, potem zakupione :)
 
Dylematy "czy"??? Raczej dylematy "jak"

środa, 4 grudnia 2013

wracam

Tak. Po miesięcznej przerwie wracam do biegania. Z dziką radością zakładam legginsy, buty do biegania i czapkę... Chwila namysłu... czy nie będzie mi za zimno albo za ciepło... nie wiem tego. Nigdy nie biegałam w zimę... dobrze, że jeszcze śniegu nie ma i w zasadzie temperatura na plusie :)
Więc wychodzę z domu i biegnę... Katar jeszcze furczy w nosie, kaszel co jakiś czas daje o sobie znać, lekko zwalniam, daję się kaszlowi wykasłać ale nie przestaję biec. Jest dobrze. Czuję chłodne powietrze na podniebieniu. Wdech, wydech, sama przyjemność... czuję, że biegnę "chyba szybko"...
Wróciłam do domu. Spojrzałam na endo i zasłabłam... biegłam tempem 7:16!!! z tempa 7:50 - 8 min/km!!! po miesiącu niebiegania!!!
Dziś kolejne 4 km wybiegane, tempo 7:07 czyli jeszcze szybciej!
Na trzecim kilometrze pomyślałam, że już nie mogę ale zapytałam o zdanie moje nogi. Nic nie powiedziały, stawiając kolejne kroki. Zapytałam moje płuca, milczały, nabierając i wypuszczając kolejne oddechy. Więc o co chodzi? Zaczęłam się zastanawiać... Aaaa, już wiem, jestem zmęczona, ale przecież biegnę więc to zupełnie normalny stan w tej sytuacji. Uspokojona, że wszystko jest ok, biegnę dalej...
Po powrocie do domu zdziwił mnie szron na czapce ;)
A w sąsiedzkiej pogawędce sąsiad poinformował mnie, że jak przez miesiąc dokarmiałam się sterydami to nic dziwnego, że tempo lepsze... no i skończyło się rumakowanie ;)

niedziela, 24 listopada 2013

jestem trudna

Nadal nie biegam a raczej biegam codziennie rano między kuchnią a łazienką, ostatnio biegam też często do lekarza... jest ostro...
A na jednej z lekcji poleciłam uczniowi przeczytać tekst. Uczeń wymowę ma nie najlepszą więc co któreś słowo go poprawiam. W końcu zniecierpliwił się i stwierdził:
- Ale Pani jest trudna. - Na co ja odparłam:
- No to chyba dobrze, byłoby gorzej gdybym była łatwa... - Licealista aluzję złapał, speszył się lekko i natychmiast wrócił do czytanego tekstu... mając większe baczenie na wymowę...

środa, 20 listopada 2013

stop!!!

Tak właśnie mówi mi wszystko dookoła. STOP! i to wielkimi literami i z wykrzyknikiem.
Zaczęło się życiowym kryzysem i wizją rychłego opuszczenia tego świata. Więc organizm w akcie samoobrony podjął walkę. Nawet deszczowa pogoda nie była w stanie pokrzyżować planów. Gdy nadchodził czas, chmury się rozwiewały i wychodziło słońce... ale nadszedł czas kryzysu. Wielkie STOP pojawia się na każdym kroku. Czy to znak, że mam przystopować, czy wręcz przeciwnie, prowokacja do walki...??? Pozostaję w zawieszeniu... Moje "w biegu" zamienia się powoli "w nie-biegu"... Infekcje zatok i aparatu głosu od trzech tygodni zmuszają mnie do siedzenia w domu. Bieg Niepodległości przebiegł mi koło nosa a tak chciałam się sprawdzić na nowym dystansie... wiem, wiem, przyjdzie jeszcze czas... No i może gdyby to był ten jeden bieg to bym przyjęła takie wyjaśnienie. Ale dziś właśnie podliczyłam - w najbliższym czasie przebiegną mi cztery imprezy biegowe, którymi byłam zainteresowana... poza tym właśnie mija trzeci tydzień gdy moje różowe kalenji płaczą przy drzwiach wejściowych... moja frustracja się wzmaga... Szukam sensu... Szukam motywacji... Szukam siły i gotowości do powrotu... Na razie muszę czekać... STOP!
A dla utrzymania wysokiego poziomu rozmaitości, całe moje ciało właśnie zaczęło mnie swędzieć i pojawiła się wysypka... moje życie nie jest nudne ;)

czwartek, 14 listopada 2013

czy to dobrze? czy to źle?

Nadal choruje. Kolejna wizyta u lekarza. Zwolnienie lekarskie przedłużone. Nie powiem, poprawa jest ale żeby mówić o powrocie do pełni zdrowia to jeszcze potrzeba trochę czasu.

Więc... nadal nie biegam. Moja zachowawcza natura i przesadnie zdrowy rozsądek (że tez on nigdy nie choruje tylko zawsze jest zdrowy) nie pozwalają mi podejmować działań ryzykownych i skutecznie powstrzymują mnie od biegania... szukam alternatywy bo taki stan to potrwa jeszcze tydzień albo dwa a ja siedząc w domu bez żadnego wentyla bezpieczeństwa zwariuję, popadnę w szaleństwo albo głęboką depresję... w najlżejszym wypadku siądę i będę płakać :/ Więc chyba zacznę chodzić na spacery...

A z ostatnich moich utarczek słownych z uczniami dowiedziałam się, że męczę...
Uczeń: Ale pani mnie męczy...
Ja: A to nie dobrze?
Uczeń: Nieee... no w sumie to dobrze...
Ja: No to kończ zadanie.
Zadanie zostało zrobione sprawnie, bez ociągania się i na dodatek bezbłędnie.
Uwielbiam moich uczniów :)))

środa, 13 listopada 2013

iskierki różne dzisiejsze...

Dzisiaj: 4 km w nogach, poziom endorfin wyrównany, mogę dalej żyć, na wadze złamany kolejny kilogram - chociaż nie biegałam... Jest lepiej...
Wczoraj nie mogłam zasnąć, kotłowałam się w łóżku chyba do drugiej... może znowu powinnam zacząć pić melisę... dziś też może być trudna noc... dobrze, że pobiegłam, będzie łatwiej... mam nadzieję, że będzie łatwiej...
Dziś ostatnia dawka antybiotyku, jutro kończę sterydy. Czy czuję się zdrowa? Zdecydowanie nie! Cały czas strzyka mi w uszach i kotłuje się w zatokach. Dobrego jest tyle, że odzyskałam głos. Jutro ponownie wybieram się do lekarza bo kiedyś postanowiłam sobie, że nie pozwolę się nie-do-leczyć a obecnie ewidentnie infekcja żyje sobie swoim życiem i jeśli odpuszczę to w przyszłym miesiącu znowu będę zmysłowo szeptać. Nastawiam się na walkę.

wtorek, 12 listopada 2013

tęsknię...

Minął jedenasty dzień bez biegania...
...jest mi smutno i po raz pierwszy od nie-pamiętam-kiedy chce mi się płakać... tak po prostu, z niczego... W sumie dochodzę do wniosku, że mogłabym się przyzwyczaić do takiego kanapowego życia z laptopem na kolanach i herbatką z cytryną, ale... no właśnie, ale... w tym momencie pojawiła się w mojej głowie myśl, która już raz zmieniła moje życie. Ona pojawia się w momencie dla mnie trudnym, momencie gdy znajduję się na granicy życia i śmierci, myśl, która pokazuje mi, że ze mną już jest bardzo źle...

Myśl:
"jeśli tego nie zrobię to umrę, fizycznie i psychicznie umrę i przestanę istnieć"

Gdy pojawiła się ona w maju wstałam z narożnika, odłożyłam komputer, założyłam dres i buty i pobiegłam. Wtedy też płakałam bez powodu, byłam zmęczona i nic mi się nie chciało, nic nie miało sensu bo przecież wszystko można zrobić później... Była wtedy przyczyna takiego mojego nastroju ale to nie powód żeby się zapadać w sobie i umierać. Dziś, po czterech dniach spędzonych w domu umieram. Bieganie miałam zaplanowane na czwartek, może piątek ale już wiem, że jeśli jutro nie pobiegnę to umrę.
Dziś wieczorem byłam na spacerze. Rześkie powietrze lekko szczypało w nosie. Biegacze mijali mnie i biegli dalej... zazdrościłam im... byle do jutra... jutro zrobię choćby krótkie 4 km, tak na rozgrzewkę, tak dla szybszej rekonwalescencji, tak dla wyrównania poziomu endorfin, tak aby nie umrzeć...

niedziela, 10 listopada 2013

jest nadzieja :)

Ano, jest nadzieja na mój szybki powrót do zdrowia. W dniu dzisiejszym wydałam z siebie dźwięki podobne do mowy ludzkiej, co prawda jeszcze tonie pijanego bosmana ale zawsze więcej to niż szept no i o powrocie do zdrowia świadczy. Cieszę się z tego bardzo bo naprawdę byłam nastawiona na dwa tygodnie zmysłowego szeptania (tylko niby do kogo???) a tu niespodzianka może w tydzień się uwinę :) A najbardziej cieszy to, że nowe ciuszki będę mogła biegowo wypróbować... już się mogę doczekać...czwartek? piątek? ...cierpliwości...
Ale tak to już jest, jak się w życiu doświadczy czegoś co porywa całego człowieka, daje możliwość przeżycia emocji, które dotychczas były poza zasięgiem, daje wymierne efekty, których się nawet nie spodziewało i możliwość osiągania celów, które do tej pory były poza zasięgiem... tak jest gdy człowiek może robić rzeczy niemożliwe... bo jeszcze pół roku temu nie myślałam, że przebiegnę 10 km, schudnę 10 kg, kupię leginsy w rozmiarze M, poznam świetnych ludzi, a to wszystko z potem za uszami i śpiewem na ustach ;)
Więc niniejszym ostrzegam wszystkich: jestem zainfekowana!!! i zamierzam zarażać!!! :) ...bieganiem :)

czwartek, 7 listopada 2013

sezon jesień/zima rozpoczęty...

Sezon jesień/zima rozpoczęty ...rozpoczęty infekcją zatok, zapaleniem krtani i strun głosowych oraz zwolnieniem lekarskim (na razie tygodniowym ale mam jakieś przeczucie, że to jest wersja optymistyczna). Świeżo zakupione ciuszki biegowe muszą poczekać. Tyłek mnie już swędzi a nogi przebierają w miejscu. Jednak zaplanowane bieganie musi poczekać, start musi zostać odwołany... a miało być tak pięknie... bieg, pot, zmęczenie, 10 km, meta, medal... Realia jednak wyglądają inaczej... domowy dresik, kocyk, herbata z sokiem malinowym i cytryną w dzbanku na podgrzewaczu, szum kaloryfera, laptop na kolanach... już się odzwyczaiłam od takiego życia, już bym pobiegła...
...cierpliwości...

środa, 6 listopada 2013

blondynka za kierownicą ;)

Kilka praw i zasad, które decydują o tym, że samochód porusza się zgodnie z wolą prowadzącej go blondynki.

1. Prawidłowo napompowane koła powodują, że auto jedzie prosto, nie trzeba kierownicy trzymać oburącz bacznie obserwując linię boczną jezdni czy aby tor jazdy jest zachowany ale przede wszystkim zdecydowanie lżej kręci się kierownicą na zakrętach no i w ogóle jakoś tak lżej się robi ...szczególnie gdy samochód nie ma wspomagania ;)

2. Samochód zaparkowany przodem. Aby wyjechać należy "wrzucić" bieg wsteczny i opcjonalnie skręcić w lewo lub prawo (gdy koła są napompowane nie stanowi to problemu) i ruszyć. Następnie aby pojechać do przodu NALEŻY KONIECZNIE ZMIENIĆ BIEG (!!!) ze wstecznego na "jedynkę".

3. Raz na jakiś czas należy sprawdzić olej. Niestety jednostka czasowa "raz na jakiś czas" jest mało precyzyjna a pamiętanie przejechanych kilometrów przekracza zdolności umysłowe blondynki, dlatego zdarzyło się, że silnik pracował w wersji "w sosie własnym" (opiernicz od mechanika odebrany został z pokorą). Wskazanie: opracować sposób pamiętania o oleju...

4. Płynu do spryskiwacza zabraknie zawsze gdy jest chlapa - ale to chyba dotyczy nie tylko blondynek...

Obecnie blondynka hipotetycznie rozważa zmianę auta... Wniosek? Jeszcze odpowiednie auto dla blondynki nie zostało wyprodukowane...
Kurtyna!!!

wtorek, 5 listopada 2013

iskom już dziękujemy :)

Zastanawiałam się ostatnio w co się ubrać na bieganie w chłodniejsze dni. Jednego dnia ubrałam się ciepło, zgrzałam się jak boczek na patelni i przyrzekłam sobie, że drugi raz tego nie zrobię bo umrę. Więc kolejnym razem odziałam się nie co lżej... niestety okazało się, że mój organizm woli się przegrzać niż nie dogrzać. Tak więc metodą prób i błędów doprowadziłam się do infekcji zatok, która tradycyjnie i w 100% przewidywalnie wędruje sobie w kierunku mojego aparatu głosu... jak dobrze pójdzie to nie stracę możliwości artykulacji a jak nie, to zamilknę na jakieś dwa tygodnie i tym sposobem zostanę wyeliminowana z życia zawodowego i towarzyskiego. Póki co podjęłam ostateczną decyzję, że czas zaopatrzyć się w odzież stosowną do biegania w chłodniejsze dni. Idąc za ciosem, uzbrojona w kartę płatniczą i listę planowanych zakupów, po dokonaniu rekonesansu w internetowej wersji sklepu, wsiadłam w samochód i dzielnie ruszyłam przed siebie. Jak już wcześniej pisałam, zakupy odzieżowe nie należą do moich ulubionych zajęć, więc o motywację i pozytywne nastawienie szczególnie muszę dbać i zabiegać. Więc pojechałam...
W tym miejscu muszę nadmienić, że zakupy owe usiłowałam zrobić przez internet ale coś mi rozmiary nie pasowały. Nie mieściło się w mojej blondynkowej głowie, że kupując leginsy (do biegania oczywiście), które podciąga się do wysokości "pod pępek" czyli na wysokość bioder, więc kupując owe leginsy mam się zmierzyć w pasie. Dlaczego w pasie skoro odzież w ogóle tam nie dociera??? Poza tym z poczynionych miar wynikało, że rozmiarem dla mnie odpowiednim byłoby XL/46!!! Mój wewnętrzny imperatyw zdecydowanie nie wyrażał zgody na takie pozostawienie tej kwestii. W związku z tym stwierdziłam, że niezbędną jest osobista wizyta w stacjonarnej wersji sklepu i dobranie odpowiedniego rozmiaru metodą tradycyjną tj kotłując się w ciasnej przymierzalni, walcząc z butami, jeansami i wieszakami, tysiąc razy zakłądając i zdejmując kolejne części garderoby, skupiając się całym swym jestestwem na oddalaniu atakującej bezlitośnie frustracji "bo znowu za małe"...
...więc pojechałam...
W sklepie odnalazłam dział z odzieżą damską dla biegających i rzuciłam się w szał wybierania, przebierania, przymierzania i zamieniania rozmiarów na... !!!MNIEJSZY!!! Tak, tak, już nie pamiętam kiedy coś było na mnie za duże. A tu proszę bardzo :) Z mojej rozmiarówki "iksy" zostały wyeliminowane bezlitośnie. Nabyłam więc kurtkę-do-biegania w rozmiarze L/44, leginsy-do-biegania sztuk dwie (długie i krótkie 7/8) w rozmiarze M/L/42! oraz... (werble grają, napięcie rośnie) leginsy-na-pilates w rozmiarze M/40!!! Mierzyłam dwa razy na zmianę z eLką żeby się upewnić, że nie są za małe... i nie są!!!
Tak więc moja szafa wzbogacił się o kilka sztuk nowej garderoby, nękająca mnie do tej pory frustracja sama się sfrustrowała a ja utwierdziłam się w przekonaniu, że bieganie jest bardzo dla mnie.
...i chyba nawet polubię zakupy... :)

niedziela, 3 listopada 2013

czym skorupka za młodu nasiąknie...

Właśnie oglądam bajkę dla dzieci. Fabuła prosta. Kot ratuje miasto i odzyskuje skradziony przez złe szczury skarb. Na zakończenie bajki najbardziej zły szczur staje się sługą i w jednej z ostatnich scen podaje na tacy napój... i pewnie nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby napój nie był podany w kieliszku i nie miała koloru czerwonego. Skojarzenie jednoznaczne z alkoholem??? No jaha, bo przecież cóż innego pijemy w kieliszkach???
I zastanawiam się, po co dzieciom sprzedawać takie wzorce? Gdy zakończyłeś pracę, coś ci się udało to się trzeba napić...
Pytam się dlaczego kot w bajce dla dzieci nie pije mleka???

Ostatnio na jednym z wykładów na uczelni prowadząca opowiadała jak to postanowiła zorganizować przyjęcie na szóste urodziny swojego syna. Przygotowała wiktuały, zakupiła napoje, zaprosiła kolegów i koleżanki synka. Poza tym nabyła szampana - oczywiście bezalkoholowego bo przecież dla dzieci. Więc były kieliszki i toasty.
W następnym roku syn także chciał zaprosić kolegów i koleżanki na swoje urodziny. Podczas zakupów upomniał się o szampana. Jadnak matka, pod wpływem znajomej,, dokonała refleksji, że ten "szampan" to właściwie tylko kultywuje tradycję spożywana alkoholu i w zasadzie to ona nie chce by jej dziecko uczyło się pić alkohol. Więc gdy syn poprosił o zakup szampana, zapytała się czy ten szampan mu tak bardzo smakował? Dziecko odpowiedziało, że właściwie to był kwaśny i nie smakował mu ani trochę. Idąc tym tropem zaproponowała ona inny napój - sok owocowy, który dziecko bardzo lubiło... Dziecko chętnie przystało na ten pomysł.

Puenta wydaje mi się zbyteczna.

problemy rozwiązują się same

Czy ja miałam jakiś problem ile biegać i jak biegać przez biegiem niepodległości??? No bo jakby nie patrzeć to będzie 10 km a taki dystans jest dla mnie cały czas w kategoriach wyzwania... więc: czy ja miałam jakiś problem??? No to już nie mam.
Zatkane zatoki, katar, kaszel i ból gardła zorganizowały mi już czas na najbliższe dni... Więc trenuję równy oddech aby nie umrzeć od kaszlu i liczenie zużytych chusteczek. Dziś miałam w planach ćwiczenia ("miałam" to właściwa forma czasownika) a jutrzejsze bieganie zamieniam na herbatę z cytryną i sokiem malinowym.
Pozostaje mi nadzieja, że do jedenastego wydobrzeję i do mety dobiegnę o własnych siłach...

piątek, 1 listopada 2013

październik run

No to się porobiło... Październik minął niepostrzeżenie tak jak mijają kolejne metry za każdym postawionym krokiem...
Bilans miesiąca satysfakcjonujący.
Rehabilitacja zaliczona. Jest lepiej :) Ranne wstawanie dało mi w kość ale się opłaciło.
Poza tym październik to dla mnie miesiąc pierwszych dziesiątek: przebiegnięte pierwsze 10 km i pierwsze 10 kg mniej na wadze :) Sama nie wiem co cieszy bardziej. Do tego rekordowa ilość wybieganych kilometrów - ponad 70 - robi na mnie wrażenie. Sama nie wierzę, że to robię... No i zmiana dystansu minimalnego... Są takie dni gdy mi się po prostu nie chce, albo się gorzej czuję ale wiem, że jak nie pobiegnę to lepiej nie będzie więc nie chcę odpuścić. Wcześniej w takie dni biegłam skrótem ok 4,5 km. Obecnie, jak mi się nie chce, biegnę 6 km... :)
Z miesiąca na miesiąc sama sobą się zadziwiam. Oczy otwieram co raz szerzej i już się nie mogę doczekać kolejnych dziesiątek... Najbliższa będzie niepodległości. Pakiet startowy już odebrany :)

piątek, 25 października 2013

prawdziwych przyjaciół...

Zastanawiam się jak to jest.
Są takie dni, że pozytywna energia we mnie aż kipi. Mogę góry przenosić i wszystkie przeciwności przyjmuję na klatę. Uśmiech nie schodzi z moich oczu a ludzie na ulicy oglądają się za mną. Gdy przychodzę z pozytywną energią, euforią i radością, gdy daję uśmiech i słońce nawet w pochmurny dzień to inni biorą ile się da. Ja się chętnie dzielę, bo radość opiera się wszelkim prawom matematyki i im bardziej się ją dzieli tym bardziej ona się mnoży.
Jednak przychodzi trudniejszy czas. Czas, w którym moje życie lekko albo i bardzo szarzeje, gdy energia się wypala i każda aktywność wymaga ode mnie nadludzkiego wysiłku.
Przychodzę wtedy do tych samych osób i proszę o wsparcie. Nie jest łatwo prosić o pomoc ale wiem, że sama nie dam rady więc proszę by oddali mi choć odrobinę tego co dostali ode mnie... A oni...obracają wszystko w żart... zaczynają mówić o swoich problemach... nie słuchają mnie, nie chcą mnie słuchać...
Jest mi potwornie przykro. Czuję się okradziona, odrzucona i skrzywdzona... samotna...
Po tych osobach nie spodziewałabym się tego...
I sprawdza się staropolskie powiedzenie: "kto ma miękkie serce, musi mieć twardą dupę"...

środa, 23 października 2013

kurczak w biegu

Po całym dniu pracy wchodzę do domu. Jest godzina 19. Pragnę usiąść i nic nie robić ale wiem, że jak nie pobiegam to będzie kiesko... Właściwie nie miałam dziś czasu się prawidłowo odżywiać, obiad zaplanowany jest na kolację więc jak się będzie biegło???...
Postanowiłam sobie, że od dziś moja trasa minimum to 6 km - trochę większe kółko po mieście.
Więc włączam piekarnik, przygotowuję udziki z kurczaka, ryż ugotuję gdy wrócę. Kurczak ląduje w piekarniku a ja za drzwiami. Żwawo zbiegam po schodach, włączam muzykę i endomondo i już truchtam... Jest przyjemnie... trochę wieje ale po chwili się rozgrzewam i wiatr czuję tylko na policzkach... Jest przyjemnie... Ja biegnę, muzyka gra...
Wracam do domu. Endo po raz kolejny zawisło i nie policzyło mi trasy - to do prawdy staje się już bardzo irytujące :/ Nastawiam ryż, rozkładam matę...
...i tak mija wieczór... lubię to...

poniedziałek, 21 października 2013

słabo... bieg charytatywny "Przegonić Raka"

Tak właśnie, kolejny bieg za mną... tym razem charytatywnie przeganiałam raka ...jedyne 5 km a jednak mnie pokonało... i zastanawiam się jak to jest, że czasem mam siłę i energię, że mogłabym latać i skakać i góry przenosić a jak przychodzi co do czego to jest wielka klapa. Nic wcześniej nie zwiastowało takiego kryzysu...
Biegło mi się strasznie ciężko. Nogi swoim ciężarem przykuwały mnie do ziemi i musiałam z nimi walczyć o każdy krok. Słońce jednak na przekór wszystkiemu zdecydowało się świecić więc ciekło ze mnie ciurkiem gdyż ubrałam się na pogodę "bez słońca" a nawet pochmurną. Rano było mi zdecydowanie zimno.
No i trasa... 5 km czyli... pięć jednokilometrowych okrążeń po parku. Kolejne wartościowe doświadczenie - bieganie w kółko to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Pierwszy i ostatni raz biegnę w kółko więcej niż dwa razy. Ja po prostu nie potrafię liczyć tych kółek, gubię się i w rezultacie zamiast skupić się na drodze, na biegu i oddychaniu ja zachodzę w głowę czy to było trzy czy cztery... Do dwóch zliczę, więcej zdecydowanie NIE!
A maksimum frustracji przeżyłam, gdy przy początku trzeciego (a może drugiego) okrążenia usłyszałam okrzyk konferansjera, że "właśnie mamy zwycięzcę biegu!!!" - frustracja mega! Wtedy powiedziałam sobie "nigdy więcej w życiu!" Jednym słowem porażka.
Uspokajało mnie tylko to, że bieg był charytatywny i w szczytnym celu więc czas i zwycięstwo nie były najistotniejsze, nie mniej jednak niestety nie zaliczę tego do przeżyć przyjemnych i ekscytujących.
Bieg skończyłam ze względu na czas na zegarze. Stwierdziłam, że ilość minut odpowiada planowanemu dystansowi i mimo braku pewności co do ilości okrążeń uznałam, że czas udać się po medal, herbatę i rogaliki, które dla mnie były najmilszym akcentem imprezy.

czwartek, 17 października 2013

klęska urodzaju

No i jak to się dzieje, że jak coś to wszystko na raz a jak nic to cisza i święty spokój i pies z kulawą nogą się człowiekiem nie zainteresuje...
Tak to właśnie się zdarzyło. Cała szczęśliwa po wizycie u Pana Doktora Ortopedy i niespodziewanie szybkim terminie rehabilitacji nie przypuszczałam nawet w najśmielszych marzeniach, że te dwa tygodnie skumulują WSZYSTKO.
Więc wstaję o piątej (!!!) rano. Widno robi się ok 6:45 - porażka. Pierwszego dnia byłam tak zestresowana, żeby nie zaspać, że nie spałam od godz. 4:20 - jestem psychiczna. Po rehabilitacji gnam szybko do pracy. A po pracy na zajęcia dodatkowe.
Poza tym westchnęłam sobie głęboko, że trochę mało mam lekcji (więc i kaska mniejsza) no i dwóch uczniów dodatkowych spadło mi z nieba. Jeden ze szczególnie wielkim hukiem i rozmachem. Mianowicie rzeczony uczeń zainteresowany był kilkoma lekcjami bo za dwa tygodnie wyjeżdża do Niemiec a niemieckiego nigdy się nie uczył (!!!) Sobie myślę: "Co za gość, albo jakiś popapraniec nienormalny albo normalny wariat". Okazał się być wulkanem szaleństwa i pozytywnej energii. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak szybko i sprawnie wiedzę przyswajał... Pozostaję w szoku... Nie mniej prawie co drugi dzień mam dodatkową lekcję :)
Poza tym obowiązkowe bieganie trzy razy w tygodniu i raz w tygodniu ćwiczenia.
Wychodzę więc z domu o godz. 6 a wracam najwcześniej o godz. 20.
No i jak na prawdziwą kobietę przystało - dostałam okres... niech ktoś mnie dobije...

środa, 9 października 2013

bieganie i badania lekarskie

No to chwila w temacie biegania i badań lekarskich:
Biegam od maja. W sierpniu odnowiła mi się niedyspozycja kolana na tyle duża, że udałam się do lekarza pierwszego kontaktu po skierowanie do ortopedy, które lekarka wypisała bardzo niechętnie okraszając ironicznym "to proszę nie biegać". Dziś poprosiłabym także o skierowanie na podstawowe badania, bo dawno ich już nie robiłam ale lekarz sam z siebie, po usłyszeniu mojej historii nie pomyślał, że należałoby mnie przebadać.
Myślę, że dopóki skierowania na badania będą reglamentowane i określane w limitach przez NFZ to zdarzenia takie jak te podczas niedzielnego biegu w Warszawie będą się zdarzać bo jeśli mam walczyć z lekarzem i przychodnią zdrowia to wolę założyć buty i pobiec.

piątek, 4 października 2013

dzień jak każdy inny

Cały dzień w pracy... 8 godzin za biurkiem, dwie trudne rozmowy... kilkanaście telefonów. Po pracy studia... jak już zaczęłam to warto do książek zajrzeć częściej niż raz na dwa tygodnie tak jak są zjazdy... więc dwie godziny w bibliotece, ręka boli od notowania... wracam do domu. Szczęśliwie na peron przybywam razem z pociągiem, przynajmniej nie muszę czekać... Padam. Nic już mi się nie chce. A z tyłu głowy skrzat-biegacz podpowiada, że dziś czwartek - dzień na bieganie idealny. W domu czeka mnie jeszcze ogarnięcie kuchni i gotowanie (coś jeść trzeba, same kanapki są zabójcze). Wchodzę do domu. Perspektywa porządków w kuchni odstrasza... Gotowanie dla samej siebie to żadna przyjemność chociaż gotować lubię... Samotność dokucza coraz bardziej... Kręcę się po mieszkaniu. Włączam telewizor, przerzucam kanały, nic ciekawego, wyłączam... Z suszarki zdejmuję koszulkę i spodnie dresowe, zakładam, zastanawiam się czy nie będzie mi zimno... I już wiem, że jeśli jeszcze 10 sekund będę myślała to nigdzie nie wyjdę. Zakładam więc pierwszą z brzegu bluzę, apaszkę, buty i wychodzę... plan to 7 km... Brrr zimno!!! Truchtam od samej klatki... spokojnie i bez pośpiechu, przecież nigdzie mi się nie spieszy a zimno powoduje dodatkowe spowolnienie... Ostatecznie biegnę 5 km... wracam do domu... rozciąganie, prysznic... Z gotowania nici... trudno, poczeka do jutra...
Gdy mi się nie chce wyłączam myślenie i robię to co mam do zrobienia - dziś było bieganie, jutro będzie gotowanie, po jutrze pobudka o ósmej rano i biblioteka... nie myśleć, nie czuć, po prostu działać... działać bez przeżywania... bo to wszystko jest za trudne...
A teraz idę spać. Dobranoc.

środa, 25 września 2013

biegam dużo za dużo...

Właśnie spojrzałam na swoje statystyki przebiegniętych kilometrów i sama się zdziwiłam. Okazało się, że zdecydowanie mam tendencję zwyżkową jeśli chodzi o pokonywany dystans i w ostatnich tygodniach nie biegnę mniej niż 5 km. Moja trasy to 5,5 km do 7,5 km... I właśnie doznałam olśnienia... mój umysł otworzył się i dostrzegł wyjaśnienie mojego ostatniego braku entuzjazmy przed bieganiem... po prostu jestem zmęczona! A dokładniej moje nogi są zmęczone. Dlatego w tym tygodniu skracam dystans do 5 km max. Nie będę się katować, nie potrzebuję tego. Dziś były 4 km z przerwą na marsz... a co, jak odpoczynek to odpoczynek :D

poniedziałek, 23 września 2013

przychodzi taki dzień...

I przychodzi taki dzień, w którym człowiek chce zamknąć oczy i zniknąć, w którym człowiek rezygnuje ze wszystkiego co wydawało mu się ważne, szczególnie gdy to co najważniejsze zostało zabrane bezpowrotnie... taki dzień pod tytułem "rezygnacja"... gdy człowiek już nie ma siły walczyć o każdy oddech, o każdy promień nadziei i choćby gram szczęścia... Więc zamyka się człowiek w swojej skorupce na siedem spustów i znika...

Rezygnuję... już nie mam siły... nie mam siły biegać, się uśmiechać, być optymistką, szukać kolorów... nie mam siły walczyć o szczęście mimo wszystko, mimo przeciwności i kłód padających co chwila pod moje nogi... przerasta mnie to wszystko, nie dam rady sama tego dźwigać...
Chcę schować się w swojej skorupce i nikogo nie oglądać, nie słyszeć, nie mieć zobowiązań... chcę zamknąć swoją skorupkę na siedem spustów i zniknąć i już nie musieć wychodzić na ten paskudny świat. Nie chcę liczyć na to, że to kiedyś minie, bo nie mija... jest beznadziejnie, jest trudno... nie ma nadziei... chciałabym zamknąć oczy i zniknąć...

...więc znikam...

dobranoc

niedziela, 22 września 2013

...uciekam...

...i dopada mnie taki straszny smutek... czarny, ogromny i niezgłębiony, ogarniający mnie z każdej strony... Czuję jak nadchodzi, zbliża się wielkimi krokami by objąć mnie swoimi ramionami i przykryć swoim płaszczem... Opada energia, świat szarzeje tak jak rok temu gdy wszystko się skończyło... gdy cały mój świat legł w gruzach, gdy przekonałam się, że nic już nie mogę zrobić by uratować marzenia o szczęśliwym życiu... Dogania mnie samotność... uciekam przed nią... staram się z całych sił, ale ona jest bardzo szybka, ostra, przenikliwa, dotykająca moje serce w najgłębszych zakamarkach... takie smutne są samotne wieczory... takie smutne są radości, którymi nie ma się z kim dzielić...
A z drugiej strony cały czas umykam temu smutkowi, jakby coś nie pozwalało mi zatopić się w nim i w nim utonąć, jakby coś odpędzało go... Coś co bierze kolorowe kredki i maluje świat... Rozglądam się i widzę moje buty biegowe - różowe, kąciki ust same unoszą się do góry, mimo łez napływających do oczu... W piersi pojawia się uczucie oddechu jaki mam podczas biegu, serce uderza mocniej kilka razy... łza spływa po policzku, dociera do kącika ust...
Rozglądam się i widzę kobietę, która zmienia swoje życie, która mimo ogromnej porażki podnosi się i walczy, która chce być szczęśliwa, chce się uśmiechać, chce być dobra dla innych, chce kochać życie i innych ludzi i chce kochać siebie... ale też chce być kochana... w tym momencie światła gasną, w gardle pojawia się narastająca gula, która blokuje oddech... kolejna łza spływa po policzku...
Rozglądam się i widzę innych ludzi, obcych, znajomych, przyjaciół... wszyscy mi kibicują, trzymają kciuki, podtrzymują na duchu, dodają otuchy, wspierają... ile różnych słów na jedno zjawisko... Nie mogę ich zawieść, nie mogę zawieść siebie, nie mogę stracić tego co już odzyskałam...
...i znowu kończę optymistycznie, znowu coś mnie wyciąga z przepaści smutku... widocznie mój czas jeszcze nie nadszedł...

piątek, 20 września 2013

moda włoska

Jadę sobie autobusem i widzę szyld na sklepie "wina mołdawskie" Ale coś mi nie pasuje bo w witrynie sklepowej stoją manekiny ewidentne prezentujące odzież. Przyglądam się wiec jeszcze raz dokładniej. Mój mózg zaczyna wkręcać się na wyższe obroty, oczy otwierają się szerzej i jeszcze raz czytam szyld: "moda włoska". Doprawdy nie wiem czy to problem z moją głową czy z oczami... a tymczasem idę się napić... wina... albo lepiej pobiegam :D 

czwartek, 19 września 2013

"bo Pani musi dalej biegać"

No to wizyta u ortopedy się odbyła - cud w postaci szybkiego terminu się spełnił. Przygotowana byłam na walkę i udowadnianie, że bieganie to mój tlen i bez biegania to ja już nie mogę żyć... A tu niespodzianka, aż do teraz nie mogę wyjść z zaskoczenia. Ale od początku.
Zaczęłam od tego, że dziś to już kolana nie bolą... a Pan Doktor na to, że dziś nie bolą ale bolały i nie jest powiedziane, że boleć nie będą... Potem cierpliwie i z wielką uwagą wysłuchał historii moich kolan i kilogramów łącznie z ostatnim aktem pt "bieganie" i stwierdził, że to wszystko układa się w całość i stawami moimi należy koniecznie się zająć... i tu następuje punkt kulminacyjny: "bo Pani musi dalej biegać" Tak właśnie powiedział!!! Normalnie się wzruszyłam... nie musiałam tłumaczyć, wyjaśniać, przekonywać. Normalnie cud (już drugi w tej sprawie) - trafiłam do człowieka, który od razu dostrzegł to co jest dla mnie istotne i zechciał pomóc mi osiągnąć moje cele :) Na początek wzmacniania moich stawów dostałam dwa zabiegi. Pierwsza informacja była taka, że już nie ma miejsc na rehabilitację ale Pani w rejestracji poszperała w komputerze, popatrzyła na mnie zagadkowo i zdarzył się kolejny cud: rehabilitację zaczynam od 7 października (dla ścisłości: bieżącego roku). Przeraża mnie co prawda fakt, że będę musiała się stawić na Mokotowie o godz. 7:45 ale co tam, nie będę wybrzydzać. W końcu to wszystko po to żeby biegać :) po to żeby być szczęśliwą...

środa, 18 września 2013

w deszczu

Dziś pierwszy raz moje modły do bogów deszczu nie zostały wysłuchane i mżyło i padało... Miałam wielką rozterkę czy biegać. Bo ja żmija jestem w sensie gad czyli zmiennocieplny i ciepłolubny a za oknem mokro, szaro, chłodno i nieprzyjemnie. Mimo to nie znalazłam mocnych i niebitych argumentów na to by siedzieć więc pobiegłam. Początkowo nawet nie padało. Potem zaczęło trochę siąpić. Potem trochę przestało. A potem znowu siąpiło aż w końcu opady przybrały na sile, kapuśniaczek stał się rzęsisty i gęsty a krople większe. Czułam jak kapią na moją głowę i zlepiają włosy, jak spływają po brwiach i wpadają do oczu, jak uderzają o rozgrzane policzki a potem jakoś tak dziwnie zakręcają i przecząc prawom fizyki wpadają do nosa...
Bieganie w deszcz... całkiem fajne...

poniedziałek, 16 września 2013

kryzys... nie-kryzys...

Mam postanowienie, że w weekend będę biegać przed południem. Więc nastawiam budzik na 8:30. Dzwoni. Zwlekam się z łóżka o 9. Dylemat: Jeść śniadanie? Zjadam, bez jedzenia nie wychodzę z domu. Jeszcze chwilę kręcę się po domu. Szukam spodenek, sportowy biustonosz też się gdzieś schował... Nie chce mi się wychodzić z domu. Nie chce mi się biec. Nogi ciężkie, serce chowa się za żebrami zamiast wyrywać się do biegu... Nie chce mi się biec, męczyć, pocić. Nudzi mi się moja trasa, ale szukać nowej mi się nie chce... Wszystko pod górkę... W końcu, po trzech godzinach walki wychodzę z domu. Rozgrzewka. Muzyka w uszach. GPS odpalony. Go! W myślach mówię sama do siebie: "Powoli, nie spiesz się bo zaraz padniesz a jak dziś padniesz to już nigdy więcej nie pobiegniesz... dziś wolno i spokojnie... poza tym druga połowa cyklu też robi swoje, wysoki poziom estrogenów nie sprzyja,  więc się nie spinaj... to nie twój czas..." Drepczę noga za nogą. Wybieram nową trasę. Jakoś tak mam, że nie umiem bieg dokądkolwiek, muszę mieć plan, jakiś cel... W połowie trzeciego kilometra odpuszczam, zaczynam marsz... po prostu nie mam już siły... po ok 500 m znowu zaczynam trucht... już nie odpuszczę, biegnę do świateł, to ok 1,5 km, dam radę. Dobiegam. Wciskam guzik i czekam na zielone. Wracam do domu. Już nie biegnę. Jeszcze tylko wdrapać się na drugie piętro. Dopadam do wody... boszsz jaka smaczna... :)
Ćwiczenia: obowiązkowo rozciąganie a dodatkowo brzuszki. Woda smakuje jak nigdy. Prysznic. Przyjemnie, ciepło, woda opryskuje mi twarz, ulga... Świeża i pachnąca przygotowuję obiad. Mieszkanie wypełnia się zapachami. Pychaaa. Odpoczynek. Było ciężko. Ale wygrałam. Ile jeszcze takich walk przede mną? Ile z nich wygram? Co jest moim mieczem? Jak to się stało, że dziś dałam radę wyjść z domu i biec, skąd ta moja siła??? Jestem zadziwiona sama sobą... Ale jak myślę o sobie z kwietnia a potem patrzę w lustro i widzę siebie we wrześniu to po prostu nie mogę zostać obojętna, nie mogę się poddać, nie mogę polec. Chociaż to nie jest łatwe i proste. Bo nie biegam szybko, nie biję rekordów, nie odnoszę wielkich sukcesów, którymi mogłabym się chwalić. Nie mam specjalistycznych sprzętów ani ubrań, które niemal same mogłyby za mnie biec. A z drugiej strony biegam i dobiegam. Z drugiej strony staję na wagę i widzę 8 kg mniej i już się nie mogę doczekać kiedy będę mogła powiedzieć "10 kg mniej"... Patrzę na swoje życie i próbuję wymieniać korzyści jakie mam z biegania i zmiany jakie zaszły w moim życiu przez bieganie... rety, tyle tego jest, że wysiłek włożony w bieganie zwraca się po stokroć... Więc wyłączam myślenie, nokautuję swojego wewnętrznego krytyka i wychodzę z domu. A potem to już jakoś tak samo się biegnie... nawet gdy jest ciężko tak jak dziś.

sobota, 14 września 2013

sensacja!!! łał!!!

złOnet donosi "Bieganie zniszczyło mi zdrowie" - jest sensacja... http://kobieta.onet.pl/zdrowie/fitness/bieganie-zniszczylo-mi-zdrowie/p48s7 Ja raczej napisałabym "biegnij z głową!" ...ale jak coś jest fajne i staje się proste to nie ma sensacji...
Tytuły z gazet i portali internetowych zabijają swoim negatywizmem, pesymizmem i czarnowidztwem... Poza tym, że to nie bieganie szkodzi a ludzka głupa pociąga za sobą nieuniknione konsekwencje, dowiadujemy się, że:
- Ojciec Pio nie do końca się święty - osobiście myślę, że może trochę jest święty a trochę nie jest albo czasem jest a czasem nie jest bo jeśli jest "nie-do-końca"...
- "media zniszczyły suknię ślubną" pewnej córki pewnego prezydenta... biedaczka czuła presję otoczenia a paskudne media źle sfotografowały suknię bo panna młoda wysiadająca z samochodu przed kościołem w ogóle powinna zostać niezauważona a tu media robią zdjęcia...
- trzy lata temu zmarła tajemnicza polska seksbomba - złOnet aż trzy lata potrzebował żeby dojść do tej informacji bo pani tak tajemnicza była... :/
- biało-czerwoni już dziś mogą zostać rozgromieni - cóż jakoś nic nowego to nie wnosi... ale ponarzekać można, a potem powiedzieć "a nie mówiłem..."
- ona wyższa od niego, zobacz słynne pary - ja znam kilka nie-słynnych i też są szczęśliwi i nikt z tego sensacji ani afery nie robi,
- wypadek pewnej aktorki - potknęła się ona i przewróciła (komu to się nie zdarzyło) - koniecznie trzeba narobić fotek i zrobić z tego galerię na pierwszą stronę;
Poza tym ponad dziesięć tytułów zawierających słowa "seks" i "erotyczny" lub promowanych fotografią z podtekstem seksualnym...

Artykuł o bieganiu polecam, może szału nie ma ale sygnalizuje ważny problem przygotowania się do biegania, pokazuje głupotę i ignorancję niektórych osób i przy okazji sprytnie zahacza o problem uzależnienia...
 
A tu promocja pozytywnej energii: 

maraton???

Dziś rozmawiałam z moją rodzicielką o bieganiu, rekordach, dystansach, maratonach i półmaratonach oraz o planowanym biegu na piątkę... w pewnym momencie moja mama wodząc rozmarzonym wzrokiem po mieszkaniu powiedziała, że chciałaby dostać ode mnie medal z maratonu... i tym sposobem muszę maraton w jakiejś bliższej, niż planowane sto lat, przyszłości umieścić... no to może za rok... pobiegamy - zobaczymy :)
 

A tymczasem po niedzielnym biegu ulicznym moja mama stwierdziła, że czas miałam niezły ale jakbym pobiega do 30 minut.... nie ma jak pozytywna motywacja...

piątek, 13 września 2013

moja trampolina

Ostatnio okazało się, że różni znajomi widują mnie jak biegam. Ja ich nie widzę a oni nie machają i nie trąbią więc to, że jestem obserwowana i zauważana pozostawało dla mnie tajemnicą... do czasu aż jeden z nich zapytał: "I chce Ci się tak biegać?" "...a no chce mi się" - odpowiedziałam. Ale dziś to wybitnie mi się nie chciało ;)
Wczoraj padało, w nocy padało, dziś cały dzień padało... Jeszcze dziś ok godz. 11 znajoma na fb wyrażał swój podziw dla mojego zacięcia i wytrwałości, że nawet w deszcz planuję biegać. A ja dokonałam głębokiego westchnienia do bogów pogodowych i jak zwykle moja modlitwa została wysłuchana :) chyba mam jakieś fory ;) Ok godz. 15 zaczęło się przejaśniać i wyszło słońce - bieganie zaplanowane na godz. 18 - słońce wytrzymało. Więc, kochani jeśli planujecie imprezę plenerową to polecam wtorki i czwartki gdyż wtedy biegam a jak biegam to deszcz nie pada a nawet słońce świeci :) Oczywiście po wczorajszym pilatesie czuję wszystkie mięśnie na całym ciele więc stwierdziłam, że mimo niechęci rozbieganie jest koniecznie gdyż w przeciwnym razie jutro nie wstanę z łóżka.
 
Poza tym dziś przeczytałam coś co skłoniło mnie do refleksji nad punktem wyjścia mojego biegania. Rozmyślania moje były długie i zawiłe oraz wielowątkowe więc powstrzymam się od opisywania całego toku intelektualnego jaki przebyłam a skupię się na konkluzji: Nie przytyłam wczoraj - nie schudnę jutro, ale jeśli dziś nic nie zrobię to za kolejnych 10 lat nic się nie zmieni a ja będę wyglądała jeszcze gorzej.
Więc pewnego dnia stwierdziłam, że to właśnie jest "dzisiaj" i pobiegłam i biegam czwarty miesiąc a na efekty nie musiałam czekać 10 lat :)

czwartek, 12 września 2013

statyczne środy

Uprzejmie informuję, że statyczne środy podlegają kontynuacji. Ze względów pogodowych w dniu dzisiejszym ćwiczenia statyczne nie zostały okraszone rowerowym wstępem i epilogiem nad czym niezmiernie ubolewam ale w ulewę nie będę się katować.
 
A w domu pachnie gotowaniem... makaron, por, czosnek, szpinak... pycha :) Uwielbiam gotować, uwielbiam te domowe zapachy. Na myśl o jutrzejszym obiedzie już mi cieknie ślinka...

środa, 11 września 2013

oficjalnie

Oficjalne wyniki niedzielnego biegu zostały podane co tylko potwierdziło fakt, że metę przekroczyłam w regulaminowym czasie :) Poza tym w wątpliwość została poddana moja płeć gdyż na liście widnieję jako mężczyzna. Przypuszczam, że to za sprawą pożarcia przez kogoś głodnego ostatniej literki mojego imienia. Imię bez "a" na końcu równa się M a nie K. Mimo to zmiany płci nie planuję (jako kobieta jestem zdecydowanie wyżej w klasyfikacji :) )

A dziś biegowe 7 km w nogach. GPS ma mnie w nosie i raz działa a raz nie działa więc moje ostatnie biegi rejestrowane są w formie serialu - strasznie mnie to denerwuje.
Poza tym jak biegnę to wszędzie jest blisko :) - to refleksja ostatniego czasu.

poniedziałek, 9 września 2013

Mój pierwszy raz... VIII Otwocki Integracyjny Bieg Uliczny

Bieg uliczny w Otwocku i to podobno ósmy - pierwsze słyszę a mieszkam tu od urodzenia...Zważywszy jednak na ostatnie zmiany w moim życiu postanowiłam się nie pastwić nad kiepską promocją imprezy tylko aktywnie włączyć się w tę jakże zacną inicjatywę. Tym sposobem o godz. 11:30 stawiłam się w biurze zawodów w celu rejestracji i odebrania numeru startowego oraz chipa do pomiaru czasu. Rejestracja przebiegła bez problemów. Mój pierwszy numer startowy (oczywiście liczby pierwsze) 131 :) zawisł na mojej piersi a mój pierwszy chip został zamontowany na bucie. Pan Organizator przez mikrofon co pół minuty podawał czas jaki pozostał do startu. Nie powiem, budowało to napięcie. Aż nadszedł ten moment, Pan Organizator krzyknął START i wszyscy z kopyta ruszyli... spacerkiem... bo taki był tłok ;) Szczęśliwie za chwilę się rozluźniło i mogłam szukać swojego tempa. Biegło się ciężko. Po raz kolejny przekonałam się, że bieganie nie-wieczorem jest dla mnie wyzwaniem. Trzeba będzie coś z tym zrobić i jakieś poranne weekendowe bieganie zacząć uskuteczniać... Poza tym był pot, asfalt, słońce, trochę cienia, straż miejska, policja i harcerze, służby medyczne na rowerach, kibice, fotoreporterzy i mnóstwo dobrego nastroju. Klimat biegu był swojski, wszystko było takie po prostu, bez nadęcia i bez wielkich "ę" "ą". Na mecie otrzymałam dyplom i oddałam chip, wody dla mnie nie wystarczyło więc dobrze, że miałam swoją inaczej piłabym chyba z fontanny... ;)

                              mój pierwszy numer startowy czyli, że biegłam oraz dyplom, że dobiegłam :)
 
Niestety były też niedociągnięcia a właściwie jedno, które rzuciło mi się w oczy a dokładniej w płuca: droga przy cmentarzu nie została całkowicie zamknięta więc na piątym kilometrze na pełnym wdechu skazana zostałam na zagazowanie spalinami samochodowymi. Co prawda nie było żadnych niebezpiecznych sytuacji bo wszyscy zachowali szczególną ostrożność ale brak czystego powietrza był dla mnie utrudnieniem w oddychaniu (z czym i tak mi jest dość trudno). Poza tym chciałam pogratulować wszystkim licealistkom, które biegły zrywami, wyprzedzały a potem zatrzymywały się pod moimi nogami - sto lat bym myślała i bym nie wymyśliła, że tak można.
 
Ogólnie imprezę biegową uważam za bardzo udaną i oficjalnie stwierdzam, że moje biegowe życie wkroczyło w kolejny etap - udział w biegach na 5 km. :) już się nie boję, że nie dobiegnę :)

piątek, 6 września 2013

biegnę uszami

Jadąc autobusem do pracy słucham muzyki ze smartfona. Tej samej muzyki, przy której biegam. Mam swoje ulubione kawałki, przy których biegnąc dostaję skrzydeł, które mnie równoważą albo pozwalają przetrwać kryzys. Jednym słowem takie, które wybitnie kojarzą mi się z bieganiem i przy których nogi same pracują. No i tej muzyki słucham w autobusie. Oczywiście szans na bieg w komunikacji miejskiej nie mam żadnych więc ostatnio doświadczyłam wrażenia, że biegnę uszami... Muzyka rozbrzmiewa ze słuchawek, kolejne przystanki zostają w tyle, nogi się wyrywają ale warunków nie ma więc biegną moje uszy... Chyba jestem dziwna.

A dziś po godz. 20:30 biegaczy na drogach zatrzęsienie, niedługo trzeba będzie jakiś grafik ustalić bo nie będziemy mogli się mijać ;) Po wczorajszym pilatesie czuję wszystkie mięśnie od pasa w dół :/ więc biegło się trudno i wytrwale z naciskiem na wytrwale ;)

czwartek, 5 września 2013

statyczne środy :)

Pilates - ćwiczenia statyczne...
Do dnia dzisiejszego sądziłam, że to takie spokojne, dystyngowane ćwiczenia, elegancko na macie z pomocą piłki... o, jakże się myliłam. Nie ma nic spokojnego i dystyngowanego w nieudolnym usiłowaniu utrzymania równowagi na piłce, w nieporadnych staraniach powtórzenia ćwiczenia po instruktorze. Prezentowane ćwiczenie nie zwiastuje dramatu ale gdy usiłuję (to dobre słowo: "usiłuję") je powtórzyć to moje kończyny zaczynają żyć swoim życiem, opadają nagle z sił i najlepiej czują się na macie w stanie swobodnym. Jednak ja nie odpuszczam, zbieram się w sobie i nieudolnie staram się ćwiczyć... na 100% swoich możliwości. Po 50 minutach ćwiczeń wyszłam z sali zmęczona, zasapana, i mokra tak jak po wczorajszych 7 kilometrach.
Pilates - ćwiczenia statyczne... he, he, he... Mimo wszystko nabyłam karnet więc środy będą "statyczne" ;)

środa, 4 września 2013

...a zachód słońca był dziś turkusowy...

Dziś jakoś nie szczególnie miałam przekonanie, że bieganie to dobry pomysł... ale jest wtorek - jest bieganie. Dodatkowo zmotywował mnie fakt mojej obecności na zebraniu wspólnoty mieszkaniowej, które to zdarzenie zdecydowanie musiałam odreagować więc pobiegłam.
Asekuracyjnie wybrałam trasę krótszą. Ale mniejsze kółeczko przebiegło mi się w miarę lekko więc zaciekawiło mnie czy dam radę cyknąć drugie... i dałam radę :) w nogach ponad 7 km, fun niesamowity bo to był czysty bieg, żadnych marszów i żadnych przystanków. Do tego kilku znajomych i kilku nowych biegaczy napotkanych :)

Muszę przyzwyczaić się do biegania o zmroku. Zachód słońca jest fascynujący, początkowo żółty, potem przechodzi w czerwień i róż by w końcu zaskoczyć turkusem a potem na atramentowym niebie widać gwiazdy... Dziś było jeszcze trochę chłodnego, przyjemnego wiatru... Rewelacja :)

wtorek, 3 września 2013

biegam wśród ludzi

Pewnego dnia stwierdziłam, że nie chcę dłużej siedzieć na kanapie przed telewizorem i zajadać kanapki, założyłam buty i pobiegałam. Tego dnia w ogóle nie pomyślałam, że jak będę biegła to inni ludzie będą na mnie patrzeć. Po prostu stwierdziłam, że idę biegać i poszłam i to była moja jedyna myśl, która zajmowała całą moją głowę. Nie było tam miejsca na myślenie o innych ludziach. Teraz słyszę, że można mieć z tym problem... z jednej strony rozumiem, chociaż z drugiej myślę sobie, że jeśli chcę coś robić to nie oglądam się na innych tylko idę drogą, którą obrałam. I zaczęłam się nad tym zastanawiać... i doszłam do wniosku, że nieprzejmowanie się innymi użytkownikami dróg i chodników w moim przypadku utrzymuje się i ma się jak najlepiej :)

Gdy ostatnio biegłam, mijałam przystanek autobusowy, na ławce siedziało kilka osób i czekało na autobus. Po kilkunastu minutach tamtędy wracałam a te same osoby nadal siedziały na przystanku. W ich życiu przez te kilkanaście minut nic się nie zmieniło, ja przebiegłam kilkaset metrów (może 2 km), zrobiłam kilkadziesiąt kroków, wdechów, wydechów, moje serce zmusiłam do wytężonej pracy. Oni patrzyli na mnie ale także ja patrzyłam na nich. Co o mnie pomyśleli? - nie wiem, ale ja poczułam potworną satysfakcję z tego, że biegnę, że mogę, że nie siedzę, że zamiast czekać na autobus 15 minut aby przejechać jeden przystanek, ja idę pieszo, bo mam wybór i znam swoje możliwości... i gdzieś w głębi duszy myślę, że mi zazdroszczą, tak jak ja kiedyś zazdrościłam napotkanym biegaczom...
Biegnąc przez park mijałam kilka grupek młodzieży i osób "dojrzalszych"... śledzili mnie wzrokiem, chyba coś komentowali... Słuchawki na uszach skutecznie odcinają mnie od świata zgnuśniałej złośliwości i dają gwarancję dostarczania nowej energii z każdym rozbrzmiewającym utworem. Nie chcę słyszeć prześmiewczych czy prowokacyjnych komentarzy więc robię tak by ich nie słyszeć - słuchawki z muzyką się sprawdzają :)

Poza tym gdy biegam spotykam też życzliwe osoby - innych biegaczy, z niektórymi znamy się już z widzenia, uśmiechamy się do siebie, pozdrawiamy się, czasem coś zagadamy "w biegu" i każdy bieganie w swoją stronę. To są strasznie miłe sytuacje, wtedy czuję, że nie jestem jakimś dziwakiem, że nie jestem sama, że są inni, którzy mają tak samo jak ja :) to jest świetne. Nie doświadczyłabym tego gdybym pewnego dnia nie założyła butów do biegania i po prostu nie pobiegała.
 
Ja biegam - inni na mnie patrzą, czasem komentują.
Gdy biegam - ja patrzę na innych a to co myślę zostawiam dla siebie i dalej biegam i na dzień dzisiejszy nie przewiduję innego scenariusza.

poniedziałek, 2 września 2013

granica - 5 km

Dziś mi się nie chciało biegać, ale jeszcze bardziej nie chciało mi się siedzieć w domu przed telewizorem więc odziałam strój stosowny i wyruszyłam... Ale było ciężko. To chyba po tych wczorajszych 45 km rowerowych. Trochę truchtałam, dużo maszerowałam ale nie odpuściłam.
 
A w poszukiwaniu urozmaicenia wybieram inne trasy, dziś było leśnie, poprzednio było parkowo i taka mi się refleksja nasuwa, że jakbym nie pobiegła to trasa ma 5 km... może to znak, że tyle wystarczy...

niedziela, 1 września 2013

bilans sierpniowy

Miesiąc sierpień minął jak z bicza strzelił. Jak na początkującego biegacza myślę, że wypadam całkiem nie źle:
- 54 km przebiegnięte, należy przy tym zaznaczyć, że dwa razy odpuściłam, nie biegałam z powodu odmowy współpracy ze strony kolana prawego więc jakieś 10 km jestem stratna i tak sobie myślę, że to była moje pierwsze nieobecność odkąd zaczęłam biegać... Obecnie kolano się ogarnęło i już nie robi scen. Zobaczymy co będzie po dzisiejszych 45 km na rowerze...
- 120 km przejechanych na rowerze, w tym dzisiejsze 45 km - chyba jestem nienormalna, że się na taką wycieczkę porwałam, ale było super (zresztą z Kaśką zawsze jest super);
- trochę popływane, trochę poćwiczone;
- spalonych ponad 10.000 kcal robi wrażenie :D
W kolejny miesiąc wchodzę pewnym krokiem z pozytywną energią, chęcią do bieganie i więcej i szybciej, na pewno ogarnę pilates i zrzucę kolejne dwa kilogramy. Cel wyznaczony - do dzieła :)

sobota, 31 sierpnia 2013

placki, kilogramy i rower

Dziś wolne od biegania więc pozwoliłam sobie na rozpustę i popadłam w zapomnienie w temacie zdrowego odżywiania. Od tygodnia chodziły za mną placuszki z jabłkiem i dziś nadszedł ten dzień aby się z nimi rozprawić.
Obecnie w całym domu pachnie smażonymi placuszkami, ja jestem obżarta strasznie a kilka placuszków zostało jeszcze na jutro.
Po dzisiejszym porannym ważeniu się doszłam do wniosku, że spadek mojej wagi niebezpiecznie się zatrzymał. Mija kolejny tydzień a kilogramów tyle samo... nie wiem co z tym zrobić... biegać szybciej? biegać dłużej? Uczciwie oświadczam, że z jedzenia nie zrezygnuję. Tak czy siak przestało być lekko, zaczyna się ciężka praca. Trzeba się ogarnąć, wyznaczyć cele a przede wszystkim drogę ich realizacji. Więc... do dzieła.
Jutro planuję 40 rowerowych kilometrów. Zobaczymy co na to powiedzą moje kolanka.

piątek, 30 sierpnia 2013

walka codzienna

Ostatnio dopada mnie senność, niespodziewanie, nagle, tu i teraz. Trudno jest walczyć z opadającymi powiekami i wyłączającym się umysłem... więc kładę się spać... gdy jestem w domu, gorzej jest w pracy... wtedy w ruch idzie kawa a potem hektolitry wody mineralnej, które od środka przez żołądek orzeźwiają mój umysł (szczerze powiem, że nie mam pojęcia jak to działa).
Dziś nie było spania. Senności uciekłam, zawiązałam sznurówki i w długą :) Nowa trasa, nowe krajobrazy, nowe przeszkody. Najgorsze są światła... czerwone i truchtam w miejscu ale rozpęd już stracony... zielone i zaczynam od początku, szukam rytmu, oddechu... No właśnie stare były problemy z oddychaniem. No i dziś doszłam do wniosku, że śpiewanie podczas biegania nie pomaga ale czasem tak trudno się powstrzymać ;) Poza tym stwierdzam, że zupełnie nie krępuje mnie bieganie przez miasto, gdzie inni ludzie chodzą, patrzą na mnie czasem się uśmiechają z sympatią a czasem z politowaniem... może kiedyś ktoś pobiegnie za mną...

środa, 28 sierpnia 2013

człapu, człap...

Dziś przegapiłam konieczność spożywania przyzwoitych posiłków i na własnej skórze doświadczyłam, że kiepskie jedzenie = kiepskie bieganie, więc:
- złapał mnie skurcz w łydce
- w udach zabrakło mocy, nogi uginały się pode mną i nie było żadnej sprężystości,
- złapała mnie kolka (jak biegam cztery miesiące to był chyba trzeci raz więc nie będę się czepiać)
- sucha śluzówka w nosie nie ułatwiała oddychania a po wczorajszym bólu gardło jeszcze drapało,
poza tym:
- łaskotała mnie sznurówka i w żaden sposób nie mogłam jej poskromić,
- smartfon odmówił współpracy w zakresie emitowania fonii,
- dzisiejszy bieg był nieco przemaszerowany…
Jedynie gps działał bez zarzutu no i nowa opaska na włosy sprawdziła się w praktyce. Poza tym mocy nie było, dziś raczej przeczłapałam.
W związku z powyższym na czwartek układam już menu. Muszę bardziej pilnować jedzenia zarówno w zakresie czasu i częstotliwości jak i jakości. Moc nadchodzi...

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

żeby biegać szybciej...

...trzeba biegać wolniej, a w moim przypadku nie biegać przez tydzień. Przerwa była pomocna, kolano odsapnęło i odpuściło. Króciutki bieg we czwartek (3,5 km) a dziś swoje regularne 5 km. Oba biegi w dużo lepszym tempie niż wcześniej. Poza tym dziś się uparłam i mimo ściany biegłam dalej, myślałam "już nie mogę" ale nogi nie przestawały, krok za krokiem... i tak wybiegłam na ostatnią prostą. Na początku jest ona lekko pod górkę ale potem jest z górki i z rozpędu dobiegłam do swojej mety. W domu rozciąganie, prysznic, kolacja... jestem boginią :)
Poza tym zauważyła, że zawsze dwa pierwsze kilometry mają najlepsze czasy... a ostatni kilometr nie jest taki szybki jak myślę, gdy biegnę... chyba za szybko zaczynam, muszę o tym pomyśleć... a z drugiej strony o czym tu myśleć? Fakt jest taki, że przebiegam 5 km i sprawia mi to co raz mniej kłopotu i co raz więcej radości :D Normalnie orgazm w locie :)

niedziela, 25 sierpnia 2013

nie boli :)

Dziś obudziłam się z jakimś dziwnym wrażeniem... kilka ładnych chwil zajęło mi dojście o co chodzi. Nie boli mnie kolano!!! No po prostu nie boli :) Tak więc perspektywa  dzisiejszego wieczornego biegania ożyła a mój świat znowu wyostrzył się kolorami. A swoją drogą zrobię eksperyment: w tym tygodniu nie używam roweru tylko biegam. Za to w przyszłym odkurzę rower i zwiedzę okolicę. Zobaczymy co mi moje zgrabne kolanko odpowie...

biegać można wszędzie :)

Po ostatniej tygodniowej przerwie w bieganiu przytrafił mi się wyjazd służbowy nad Zalew Zegrzyński. Oczywiście pierwsze co spakowałam to buty i strój do biegania :) chociaż ze względu na ból kolana nie miałam pewności czy pobiegnę. A jednak ból ustępowała a ja już dłużej nie mogłam wytrzymać więc pobiegłam... ostrożnie i bez szaleństw, 3,5 km, nie spiesząc się nigdzie. Bieganie nad wodą... bezcenne :D Po powrocie do hotelu zapukałam do pokoju koleżanki ze słowami: "tak wyglądam po bieganiu" a ona spojrzała na mnie i orzekła: "to już wiem dlaczego nie możesz przestać biegać". Banan na twarzy, energia tryskająca z uszu i szaleństwo w oczach oraz cieknący po mnie pot... widok mówiący sam za siebie.
Dziś kolano dokucza jakby mniej. Właściwie doszłam do wniosku, że ból pojawił się po rowerze i bieganie nie ma tu nic do rzeczy. Tak czy siak kontrolnie do kolanologa zamierzam się udać.
Poza tym było plażowanie, spacerowanie, zwiedzanie pomostów, gry i zabawy z dziećmi (uczestnikami wyjazdu, bo własnych na stanie nie posiadam) oraz trochę deszczu i całkiem sporo słońca. Koleżanka namówiła mnie na kajakowanie więc kolejną sprawność sportową mogę odhaczyć jako spróbowane i spodobane :) Niby w pracy, niby na urlopie ;) Dobrze, że już po wszystkim i dziś wyśpię się na własnym łóżku. Dobranoc.

czwartek, 22 sierpnia 2013

sama

Proszę powiedz mi coś mądrego (jak zwykle zresztą) bo już wpadam w depresję. Ciężko mi jest bez biegania, kolano boli mnie cały czas, wizyta u ortopedy dopiero (albo już!) 18 września. Zamiast biegania poszłam w niedzielę na basen i prawie codziennie ćwiczę (brzuszki, rozciąganie, ćwiczenia z pilatesu). Teraz jestem na służbowym wyjeździe i nawet karimatę wzięłam ze sobą żeby ćwiczyć ale to nie jest to samo :/ Pocieszam się myślą, że nie biegam teraz żeby biegać w przyszłym tygodniu czy za dwa tygodnie ale to pocieszanie kiepsko mi wychodzi i potrzebuję wsparcia z zewnątrz. Oczywiście zawsze mogę liczyć na wsparcie pogody – obecnie pada deszcz więc i tak bym nie biegała (taki koneser to jeszcze nie jestem). Ale jak jutro będzie świeciło słońce… Zaczynam płakać… tak dawno nie płakałam a teraz patrzę w lustro i łzy same napływają mi do oczu… jest mi źle, jestem smutna, zniechęcona… tak trudno znaleźć radość, taką prawdziwą, autentyczną, z głębi serca… Zaczynam się bać… to nie jest dobre… strach nie jest dobry, on nie przynosi żadnego postępu, strach blokuje, zamyka w klatce gdzie siedzę bez ruchu, jestem szara, letnia, nijaka. Jestem sama. Nie ma nikogo, kto dostrzeże moje zmartwienie, kto się o mnie zatroszczy...

Tak trudno prosić o wsparcie... ta wątpliwość czy się nie narzucam, nigdy nie wiadomo czy ja jestem tak samo ważna dla kogoś jak ten ktoś dla mnie, czy znajdzie dla mnie czas, czy chce dla mnie znaleźć czas... Więc zostaję sama... zupełnie sama...

Mój Dobry Duchu, który w trudnych momentach mojego życia siadasz mi na ramieniu i dodajesz siły, pomóż i tym razem proszę… odczaruj mnie na nowo, spraw żeby świat znowu stał się kolorowy, żeby ptaki radośnie śpiewały a kwiaty mieniły się szaleństwem barw… i tylko moje różowe buty biegowe mogą poszarzeć… od kurzu z przebiegniętej przeze mnie drogi…

wtorek, 20 sierpnia 2013

proszę nie biegać

Przychodzi baba do lekarza:
- Pani doktor boli mnie kolano.
- A co pani tym kolanem robi?
- Biegam.
- To proszę nie biegać.
...problem rozwiązany, pacjent "wyleczony", NFZ za odbytą wizytę zapłaci...
...baba siedzi i płacze... momentami zanurzając się w rozpacz...

Jedyne pocieszenie to otrzymane skierowane do ortopedy, które przez najbliższy miesiąc będzie wisiało na honorowym miejscu na lodówce przytrzymane magnesem uśmiechniętej buźki i jak tylko babie zbierze się na płacz to sobie na owe skierowanie popatrzy czerpać będzie nadzieję...

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

rowerowo - basenowo...

Kolano nadal dokucza, nic nie przechodzi... Postanowiłam więc bieganie zastąpić rowerem i basenem. Tym sposobem wszędzie jeżdżę rowerem: wczoraj byłam na przejażdżce a potem na filmie w Parku  Miejskim - powrót o godz. 23, chłodne powietrze na policzkach i pustki na ulicach... bezcenne. A dziś wybrałam się na basen, oczywiście rowerem :) Dziwię się doprawdy, że wcześniej jeździłam samochodem... A na basenie taka oto sytuacja: żabka rekreacyjna ;) i 26 długości basenu w 30 min. Potem kilka ćwiczeń i to straszne uczucie gdy wychodzi się z wody i jakby 50 kg więcej człowiek ważył. Na szczęście to trwa tylko chwilę i z pod prysznica wychodzę już 100 kg lżejsza. Jest dobrze :) chociaż martwię się kolanem...
Tym sposobem buty biegowe stoją smutne w kącie... mam nadzieję, że się nie obrażą.

sobota, 17 sierpnia 2013

miało być pięknie...

No i skończyło się rumakowanie. Kolano dokucza, dyskomfort nie ustępuje, wsłuchuję się w to co moje ciało chce mi powiedzieć... bo może to tylko nadciągnięte ścięgno albo mięsień... tak czy siak najbliższe bieganie sobie odpuszczam. Czas na regeneracje, pozwolę swoim kolanom odpocząć... w najbliższym tygodniu bieganie zamieniam na basen.
Mimo to pasmo sukcesów nie ustaje. Kolejny kilogram złamany, kolejne zmiany w diecie na wersje zdrowszą i mniej śmieciową, kolejne rowerowe kilometry pod kołami a piąty kilometr biegu nie jest już kilometrem zgonu. Endorfiny działają i nawet mój wewnętrzny krytyk usiłujący pożreć mój optymizm i chęć do życia przegrywa z kretesem i jest bez szans gdy w zasięgu wzroku pojawiają się moje buty do biegania :)
A poza tym ...tak strasznie zatęskniłam za Bieszczadami...

wtorek, 13 sierpnia 2013

rowerowy savoir vivre

Ostatnia wyprawa rowerowa wiele mnie nauczyła. Odebrałam lekcję rowerowego życia i miałam okazję wyciągnąć wnioski z obserwowanych ludzi, zdarzeń i faktów. Oczywiście nie będę samolubna i podzielę się zdobytą wiedzą. Tak więc:
Na ścieżce rowerowej nie obowiązują żadne przepisy. Wyprzedzanie "na trzeciego" jest powszechne tak samo jak zajeżdżanie drogi osobie pędzącej po ścieżce rowerowej przez osobę, która właśnie zeszła z przejścia dla pieszych/rowerzystów i włącza się do ruchu. Ponadto gdy uczysz swoje dziecię jeździć na rowerze rób to koniecznie na ogólnodostępnej i często uczęszczanej ścieżce rowerowej. Gdy inny rowerzysta dzwonkiem daje znać, że się zbliża to koniecznie stań na środku i usilnie tłumacz dziecku żeby nie zjeżdżało ze swojej drogi, na skutek czego dziecko się zatrzymuje, cała szerokość ścieżki rowerowej zostaje zajęta a ty musisz się zatrzymać aby slalomem matkę i latorośl wyminąć. Git.
Gdy ścieżka rowerowa się kończy a chodnika brak, rowerzysta zmuszony jest poruszać się wspólnie z samochodami jezdnią. W takim wypadku absolutnie nie jedź blisko krawędzi jezdni gdyż kierowcy samochodów (szczególnie tych dużych, dostawczych i ciężarowych, często z przyczepą) dochodzą do wniosku, że cię nie ma na drodze i mijają cię tak blisko, że niemal tracisz równowagę a pęd powietrza spych cię z drogi... Mój wniosek jest zatem taki, że należy jechać prawie środkiem pasa ruchu. Wtedy kierowcy są zmuszeni zauważyć rowerzystę, muszą zwolnić a przy wyprzedzaniu zachować szczególną ostrożność (tj. uwzględnić szerokość jezdni, istnienie bądź nie pobocza, ruch samochodów z naprzeciwka). Po dokonaniu takiej analizy przez kierowcę samochodu, rowerzysta mijany jest w bezpiecznej odległości bez narażania zdrowia i życia oraz lewego łokcia.
Oddzielny rozdział moich wniosków zajmuje technika budowy ścieżek rowerowych oraz utrzymanie ich w czystości.
Otwockie ścieżki rowerowe są zasypane piaskiem (przypuszczam, że jeszcze tym po zimie bo żadnej wiosennej ani letniej burzy piaskowej sobie nie przypominam). Niektóre odcinki są w takim stanie, że trudno utrzymać równowagę.
Druga sprawa to sposób budowania ścieżek rowerowych. Jest taka jedna, które zapewne z założenia miała być asfaltowa. W rzeczywistości co 3-4 metry asfalt jest przecinany kostką brukową (podjazdami na posesję). Wyobrażacie sobie jak się po tym jedzie... oczywiście się nie jedzie bo rowerzyści wybierają chodnik lub jezdnię. Ale ścieżka rowerowa zbudowana, inwestycja zrealizowana a panowie włodarze mogą być dumni, że na szczytny cel publiczne środki zostały wydane a że używać się nie da... cóż... nie można mieć wszystkiego...
A może się czepiam...

niedziela, 11 sierpnia 2013

nosi mnie...

Od wczorajszego wieczora burza i ulewa. W nocy też nie dała mi spać. Mimo to oczy otworzyłam o 8:30 - dobra pora żeby wstać. W planach sobotnie lenistwo :) i cotygodniowe porządki w mieszkaniu. W nic-nie-robieniu wytrzymałam do godz. 13 i zaczęło mnie nosić: bieganie, rower, basen? bieganie, rower, basen?... Wyszłam na balkon. Cały czas mżawka. Ulokowałam się z książką na balkonie. Jednym okiem obserwuję pogodę z nadzieję, że przez te upały takt i kultura jej nie opuściła i starym zwyczajem uspokoi się na chwilę bym mogła realizować swoją rządzę aktywności fizycznej. Nie zawiodłam się :) Przestało padać. Odpaliłam GPS, wyciągnęłam rower i pomknęłam ;) Godzina w ruchu i 18 km pod kołami. Jest super :)

sobota, 10 sierpnia 2013

po upale przychodzi burza a po burzy spokój...

Burza zastała mnie na balkonie z laptopem na kolanach. Miało być miło. Cisza, chłodniejsze powietrze, spokój piątkowego wieczora, sama ze sobą... Niestety przyszła ona. Zaczęło grzmieć, błyskać się aż w końcu lunęło. Niebo raz po raz przeszywały pioruny i błyskawice. Grzmot nadchodził powoli jakby nieśmiało, rozwijał się jak rozkwitający kwiat by w końcu przeszyć całe niebo i roztrzaskać je na miliony kawałków. Zapachniało deszczem... po upalnych dniach i nocach zapach ten aż drażnił w nozdrza... W pewnym momencie błysk oślepił mnie a grzmot przeszył niespodziewanie moje uszy i mózg tak jakby zajrzał do mnie na balkon, musnął mnie swoim ostrzem i odleciał dalej... Serce łomotało w mojej piersi. Ta niespodziewana, namacalna bliskość zaskoczyła mnie i przeraziła ale jednocześnie dała ulgę i pozwoliła odetchnąć głęboko świeżym, wilgotnym powietrzem. Mimo strachu nadal stałam na balkonie, krople deszczu odbijały się od moich policzków, nosa, czoła... rozkosz...